piątek, 29 sierpnia 2014

ostre laski i smutne powody

Każdy z nas zna taką.
Ostrą laskę.

Taką, co to chłopaka nie ma, albo ma na trochę, bo tak naprawdę, jak sama twierdzi, chłopa nie potrzebuje i nie chce, bo życie jest piękne, a poza tym “keep going”, jak to głoszą tatuaże na nadgarstkach nastolatek, świeżych niczym kwiaty sprzedawane przez babulinki pod katowickim Skarbkiem.

Taką, co jak już wspominałam, chętnie udostępnia swoje zdjęcia w internetach, uprzednio bogato przerobione, ze stosownym ułożeniem twarzy, albo nago, albo w bieliźnie, albo bez stanika, za to w majtkach i przykrótkich koszulkach, które krzyczą jedno wielkie “FAP ALERT”.

Taką, co się lubi nawalić w jakimś modnym klubie w modnym mieście, modnym drinkiem, albo najlepiej, wiadrem drinka. Wyzywająco ubrana będzie się wić w takt muzyki i nawet zacznie obtańcowywać Twojego chłopaka, bo może.
Coś jak Emma Watson z Bling Ringa (tak, widziałam ten film, tak, jest lekko głupawy, ale to nic w porównaniu z głupotą bananowych dzieci).

Lubię co jakiś czas pooglądać sobie konta na insta takich panien, bo zawsze się dowiem, jakich zdjęć sobie nie robić, jeżeli nie chcę wyjść na totalnie ostrą laskę.
I insta ma też jedną taką fajną cechę, że sobie możesz oznaczyć stronę swoją internetową, na której działasz.

I po wejściu na taką widać, że ostra to jednak zawsze jest bardziej papryka jalapeno, niż rozmaite dziewuszki. Między tymi wszystkimi zagrywkami, znajdziesz jednak to, co je boli i za czym tęsknią - miłość.
Bo odszedł.
Bo nie kochał.
Bo pokochał inną.
Bo zostawił, nie zadzwonił, złamał serce, zainfekował myśli, spowodował noce bezsenne i łzy.

I smutno mi się robi.
Takie to proste. Jakkolwiek się kobiety nie zapierają, nie przeczą i nie odżegnują, większość z ich głupich zachowań jest krzykiem, który ma zostać usłyszany, albo ma zagłuszyć pustkę, której się nie da sobą zapełnić.

Koteczki, możecie się z tym zgadzać, albo nie, ale jak będziecie balować w jakimś modnym klubie, to spróbujcie popatrzeć na takie lasencje nie jak na szmaty, ale jak na dziewczynki, które jeszcze nie są dorosłe. I to smutne dziewczynki.

Następnym razem, jak gdzieś pójdę, to też spróbuję tak pomyśleć.


zdjęcie: via Pinterest

wtorek, 26 sierpnia 2014

Weź się.

Jakoś to wszystko nie takie.

Dowiaduję się o ciąży znajomych z fejsa, bo powstało nowe wydarzenie z życia “Spodziewa się dziecka” - są to znajomi, których tak naprawdę nawet nie kojarzę, a oni, w łaskawości swojej, udostępniają mi takie rewelacje.

Siedzę więc i modlę się, żeby fejsbuk dodał też inne ważne wydarzenia z życia, które ja też mogłabym udostępniać innym ludziom, których nie znam, ale rzecz jasna, równie intymne - na przykład “Ma zakwasy”.

Jestem bombardowana zdjęciami dziewcząt tak chudych, że w przerwie między ich nogami można urządzać grube imprezy, łącznie z robieniem szpagatów po pijaku. Ich mięśnie rozwijają się same, bez morderczych treningów, czasem tylko pomachają nóżką i rączką w takt muzyki. Na pytanie, co jedzą, odpowiadają niezmiennie, że wszystko. Ale zdrowo.
Bio marchewki i bio jabłka, razem z jajkami, które wysiadują kurczaki, siedzące na puchatych poduszkach, ze szklaneczką trunku przy boku i cygarem w dziobie, słuchające Bacha.

Siedzę i czekam, aż nawet baby z nosa będą zbierane, hermetycznie pakowane i sprzedawane w minimalistycznych opakowaniach z jakimś bio opisem, a ludzie będą kupować, kupować.

Instagram puszcza do mnie oko hasztagiem, że kobiety nie potrzebują feminizmu.
Kobiety go nie potrzebują.
Z jednej strony im się nie dziwię, skoro feministki są, jakie są, i naprawdę, noszenie źle dobranych ciuchów, jest najmniejszym z ich grzechów, ale z drugiej nie potrafię pojąć, jak bardzo głupie jest takie podejście, jak bardzo krótkowzroczne i wygodne.
Pomyśl jedna z drugą, że gdyby nie feministki, to byś nawet nie mogłą publicznie ogłosić, że tego prądu nie potrzebujesz.

Siedzę sobie i jest mi wstyd, macham teraz do wszystkich sufrażystek, których usta były na siłę rozszerzane stalowymi, bądź drewnianymi szczękami celem ich nakarmienia, kiedy walczyły o wolność. Moją.

Znajome mi w jakiś sposób dziewczyny, mieszkanki mojego miasta, uważają za stosowne umieszczać w internetach swoje zdjęcia nago z chłopakiem swoim, mężem, narzeczonym, kto wie, a mi ręce opadają tak nisko, że mogłabym z nich zrobić szalik i się ogrzać, bo lato się kończy.

Spytacie pewnie, po cholerę siedzę tutaj i to oglądam, czemu nie pousuwam sobie kont i nie wyłączę komputera.

Powód jest bardzo prosty: dziękuję losowi, że mam o czym pisać dla Was noteczki.

I podbijam sobie samoocenę, oczywista.


zdjęcie: via Pinterest





piątek, 22 sierpnia 2014

Pokoloruj się.




Koteczki, zainspirowałam się jedną z wielu notek o tematyce “codzienny make-up”.


Kobiety lubią oszukiwać i cały czas mają nadzieję, że zostaną aktorkami, właśnie dlatego nakładamy tapetę na twarz, gdyż codzienna charakteryzacja jest najprostszą drogą do tego, żeby poczuć się jak gwiazda filmowa. Albo piosenkarka.

Albo ładna osoba.


No, do rzeczy, może w to nie uwierzycie, ale ja też co rano otwieram usta, malując rzęsy.
Postanowiłam więc, w geście serca, podzielić się z Wami moimi wyborami kosmetycznymi, na które na pewno Was stać, bo żydzę strasznie na wszystko, co nie jest tatuażami, butami, czy ciuchami, których nikt o zdrowych zmysłach by nie założył.


1. Krem do twarzy


Ziaja, krem oliwkowy. Ma ładne opakowanie, w sensie kolor, lubię zielony. Lubię też oliwki, więc każda wizyta w drogerii jest prosta.
Cena: ok. 6 zeta, who knows? Mniej niż 10 w każdym razie.


2. Podkład


Paese. No wiem, śmiesznie brzmi, ale na grouponie była promocja i kupiłam stado kosmetyków, w tym ten podkład z tej śmiesznie brzmiącej firmy.
Spełnia wszystkie warunki: nie śmierdzi, jest jasny i starcza na rok.
Cena: Ask groupon.


3. Eyeliner


Niezbędny dla stworzenia kociej kreski. Czy kociego oka.
Każdy wie, że lubię koty. I ciemny makijaż.
Po latach treningu celem opanowania drżącej ręki, jestem w stanie zrobić krechy na obu powiekach, które są symetryczne, a robię to niezmiennie marką miss sporty.
Sporty mówi samo za siebie - to ja.
Cena: 9,90 zł.


4. Tusz do rzęs


Natura mnie błogosławiła ciemną oprawą oczu, więc każdy szajs jest w stanie mnie umalować.
A jakiego używam, zależy od mojej fantazji, gdyż, jak prawdziwy konsument, kieruję się wyglądem opakowania.
Nie wiem, czym kierowałam się ostatnim razem, bo wszystkie napisy już się starły.


5. Szminka

Czerwony to mój ulubiony kolor ust, pierwszą szminkę kupiłam w liceum i wszyscy się ze mnie śmiali, jak przyszłam pomalowana.
Do dziś tak się noszę, a szminka, która mam obecnie, jest już w tak zaawansowanym wieku, że nie wiem, ile kosztowała, ale dalej dobrze wygląda, w smaku jest niedobra, jak każda szminka i ma ładny kolor, więc wnioskuję, że jest jeszcze zdatna do użytku.


Voila!


Po użyciu tego wszystkiego wyglądam tak, jak na codzień, czyli ślicznie (won ze sztuczną skromnością).


Piosenka “Rich Bitch”, jak widać, kompletnie do mnie nie pasuje.

zdjęcie: via Pinterest

czwartek, 21 sierpnia 2014

Real hero.


Ta noteczka jest w hołdzie dla mojego brata i dla mnie, jako nowego hakera, którego macie szczęście mieć w znajomych.
Nie wiedzieć czemu, zawitałam do pracy o godzinie 7, wiec po 8 h zrobiła się dopiero 15 i mogłam wyjść do domu tak dziwnie wcześnie, jak nigdy, bo o 7:00 moje ciało zazwyczaj przypomina opakowane w kołdrę zwłoki bez twarzy, bo cała jest z ziewających ust.


Siadłam przy kuchennym stole, z zamiarem włączenia Skype’a, którego miałam zaopatrzyć w nowe kontakty.


No nie tym razem. Moja wersja 4.1 okazała się być niekompatybilna z moimi zamiarami i “Skype nie moze się połączyć”.


Włączam, wyłączam.
Restart komputera.
Wkurwienie w palcach, żal do życia, nieba, i boga, który nie istnieje.


Dzwonię do mojego brata, którego cierpliwość jest niewyobrażalna, i który mówi:


“Otwórz terminal”


WAT? Jaki terminal, kurwa. Moje myśli dryfują w stronę filmu z Tonym Hanksem, robi mi się smutno, bo to był smutny film, ale ewolucja mojej empatii do ekstremum zostaje przerwana przez brata:


“Skup się, Ola i czytaj mi wszystko co masz od dołu, jak naciśniesz MENU”


(dla niezorientowanych, mam Linuxa, którego dalej nie ogarniam. Znaczy, nie ogarniałam. Do wczoraj, bo jestem hakerem).


Klikam i muszę wstukiwać komendy (no, poważnie. Ja. Komendy!! Jestem taka dumna!!)


Wstukuję, oczywiście, mylę się milion razy, bo jestem słuchowym daltonistą i źle słyszę litery.
Niestety, dalej, nie działa.


Brat wypowiada jakieś niezrozumiałe dla mnie słowo, którego nie umiem nawet teraz powtórzyć i zapewnia mnie, że wyśle mi ścieżkę postępowania mailem.


No i wysłał, bo to jedyny mężczyzna w moim życiu, który zawsze, ale to zawsze dotrzymuje słowa i nigdy nie kłamie:


możesz kopiować i wklejać komendy tylko w terminalu działa to ze skrótem crtl+shift+V


wpisujesz:
sudo apt-get remove skype


później:
sudo apt-get autoremove skype


ściągasz plik:


znowu terminal :)


cd Pobrane


sudo dpkg -i skype-ubuntu-precise_4.3.0.37-1_i386.deb; sudo apt-get -f install


skype


Wypełnienie instrukcji poprawnie zajęło mi 1 rozmowę telefoniczną, 1 sms, i 1 mail, ale UDAŁO SIĘ!
Przyznałam sobie wczoraj medal i uściskałam sobie obie ręce, zaraz po tym, jak wycałowałam oba policzki.

zdjęcie: via Pinterest

środa, 20 sierpnia 2014

mentalny striptiz.



Za gnoja każdy z nas chciał być kimś.


Kimś innym, niż się urodził.


W moim przypadku była to chyba Syrenka Arielka (nie wiem, czy przemyślałam wtedy sprawę nóg, tak, jak zrobiłabym to teraz). Wtedy jeszcze podobały mi się rude włosy, no a poza tym, miała piersi, o które ja wtedy codziennie prosiłam pana boga podczas wieczornego pacierza, odmawianego na leżąco, bo na klęcząco mi się nie chciało.


W czasach podstawówki moja miłość zwróciła się w stronę dawnych czasów w odległej galaktyce i marzyłam o byciu partnerką Hana Solo (bylebym nie musiała wyglądac jak Ksieżniczka Leia, której urodą niesłusznie wszyscy sie zachwycali, bo była żadna) lub Anakina Skywalkera (na wygląd Padme Amidali przystałabym z radością).


Potem przyszła kolej na fascynacje muzykami, więc kolejno, marzyłam, żeby zostać/być żoną Kirka Hammeta i Roberta Planta, skoro los odebrał mi Freddiego, nawet w marzeniach, gdyż skwalifikowałam go (jak się potem okazało, niesłusznie) jako sto pro homo.


W wieku trochę ponad 12 lat doszłam do wniosku, że czas skończyć z podszywaniem się pod kogoś i zapragnęłam być sobą. Skutek był średni: wymieniłam ubrania na czarne, zaczęłam słuchać muzyki, która mi się nie podobała (Iron Maiden) i nie mogłam się przyznać, że tak naprawdę wolę się bujać przy Seanie Paulu.


A potem przyszedł Internet i można było stać się, kim się chce.


Można nagle stanąć po każdej stronie barykady, wystarczy, że zlajkujesz “Max Korwin-Cejrowski” i wszyscy wiedzą, że przy masakrowaniu lewaków jesz popcorn, a jeśli masz w spisie “Gardzę korwinistami gdziekolwiek jestem 2.0” to wiadomo, że jesteś za legalizacją związków partnerskich, tolerancją i darmowymi lekami.


Z dziewczyny, która nosi spódnice za kolano i zawsze ma na sobie stanik, za pośrednictwem kabli możesz stać się wyuzdaną dziwką, której ulubionym zajęciem jest oddawanie się na maskach aut, w windach, na ulicy nawet - i cały świat może przeczytać o tym, co byś robiła, nawet jak ta relacja jest pozbawiona znaków przestankowych, i nikt nie pomyśli, że jesteś głupia, albo udajesz.


Po polubieniu stron fit będziesz już osobą, która dba o sylwetkę i przywiązuje wagę do tego, co je, a wolny czas spędza na siłowni, a tak naprawdę, może zapychać się wtedy chipsami.


Możesz pokazać wszystkim, że słuchasz muzyki, której jeszcze nikt nie zna, albo, że wzruszają Cię mądre aforyzmy, każdy moze się dowiedzieć, że lubisz się porządnie skuć, a nawet zjarać, albo jeść inne narkotyki.


A Ty?
Kim tu jesteś?


Bo ja, na przykład, chcę znowu się podszyć i być Yolandi Visser.

zdjęcie: via Pinterest


środa, 13 sierpnia 2014

Jakaś depresja.


Wszystkich zbombardowała wczoraj wiadoma wiadomość, chyba niemożliwym byłoby nie wiedzieć, że tak.
Wczoraj znaleziono Robina Williamsa w jego domu, martwego.
Śmierć przez uduszenie, sprawcy nie znaleziono żywego.

Bo Robin zabił się sam.
Po cichu, bez szumu podał sobie rękę i załatwił to po swojemu.

Szum teraz robi się przy nim, wiadomo, każdy z żyjących czuje się w obowiązku zakrzyczeć śmierć i smutek, i to całe wielkie nieszczęście, które pochłonęło osobę, którą, wydaje się, znaliśmy wszyscy.
Bo widzieliśmy z nim tyle filmów i tak bardzo go lubiliśmy.

Z tym że, moi mili, problem jest taki, że p. Williams raczej po domu nie chodził przebrany za staruszkę, która opiekuje się dziećmi, ani nie rozśmieszał samego siebie.

Nie był też rozkapryszoną panną Monroe, która miast grać w filmach i przygodnie się oddawać przygodnie spotkanym panom, w nadziei, że obronią ją przed światem, winna była iść do lekarza.

Nie był też heroinistą, jak Philip Seymour Hoffman, kolejny genialny, którego znaleziono po złotym strzale w jego apartamencie.

Tak mi się przypomniało, że po śmierci Hoffmana, jeden z moich znajomych stwierdził , po moim komentarzu, że to smutne, że nie smutne, bo był głupi i tyle.
Idąc tym tropem, mam ochotę go spytać dziś, czy Williams też był głupi? Co prawda, alkohol to nie heroina, ale uzależnienie jak każde inne, tak na dobrą sprawę.

Myślę, że jak każda osoba z depresją, musiał być cholernie smutnym człowiekiem.
Wszędzie te okrzyki “weź się w garsć, kurwa, bądź WDZIĘCZNY, że żyjesz!!!”
“Masz tyle HAJSU, że możesz sobie KUPIĆ SZCZĘŚCIE” - w tabsach, proszku, w papierze.
“MOTYWACJA - zacznij coś robić ze sobą, nie myśl o PROBLEMACH”

I tak sobie myślę, że nic nam do tego.

Nikogo nie obchodzą nasze opinie na ten temat, a sam przedmiot wielkiej, mentalnej podniety, odszedł.
Zostaje uszanować ten fakt - istnienie bólu tak wielkiego i tak nieukojonego, że przekracza to myśli każdej osoby, która nigdy nie popełniła samobójstwa.


I tak, włączyłam sobie wczoraj film z moim ulubionym aktorem czasów dzieciństwa.
I tak, zrobiło mi się cholernie przykro.


zdjęcie: via Pinterest

piątek, 8 sierpnia 2014

Jak to zrobić.



Tatuaże.
Są modne, pożądane, budzą obrzydzenie, są magnetyczne, piękne, bądź brzydkie, często powtarzalne. Ludzie, którzy je noszą, są niesprawiedliwie obwiniani o nadawanie znaczenia rzeczom, które tego znaczenia nie mają.


Jako że jestem ich dozgonną zwolenniczką (dreszcze rozkoszy powoduje każdy nowy nabytek u mnie, bądź u kogoś), postanowiłam podzielić się z Wami poradnikiem pt.


“Jak nie spierdolić sobie pierwszego w życiu tatuażu?”


1. Weź się zastanów.


Ta decyzja dojrzewała w Tobie tak, jak dziecko w łonie matki. Postanowiłeś (Panie proszę o identyfikację z płcią męską, bo tak mi się wygodniej pisze) wreszcie wypchnąć tą decyzję na światło dzienne, żeby stosownie się potem pochwalić całemu światu.


Wyłącz na chwilę kompa. I tak już przewertowałeś tonę stron w internetach i fanpejdży na fejsie, ale pomyśl:


“czy myśl o tatuażu nie daje mi spać po nocach?”


Odpowiedź jest twierdząca? Dogaś peta i dopij szklankę whiskey/wódki/kieliszek wina (przy takim repertuarze ludzie podobno rozmyślają), idziemy dalej.


2. Znajdź motyw


Na dzień dobry powiem Ci jedno: w ogóle się nie znasz. Wzór, który Cię oczarował, na pewno nie będzie działał na Ciebie tak jak teraz, gdy minie trochę czasu.
(mówię poważnie, jako szczęśliwa posiadaczka dmuchawca na ramieniu).


I wiesz co?
Olej to i zrób go sobie, jeżeli Ci pasuje.


Ale nie wal sobie na sam środek pleców jakiegoś czegoś, inspirowanego internetem, bo jak się pojawią myśli o wytatuowaniu całych pleców (a w 90% pojawią się), będziesz trochę żałować.


3. Jedź na Konwent

Zanim upodlisz się do granic swoich możliwości pysznym alkoholem ze świetnymi ludźmi, przejdź się po halach i popatrz co tam za pyszności ludzie robią i wystawiają.
Może w to nie wierzysz, ale kwiaty nie zawsze są najlepszym pomysłem (dziewczęta), czy mądre sentencje, bądź dzikie zwierzęta (chłopcy).


4. Znaczenie


Tyle się o tym mówi. Że dla mamy, babci, dziecka.
Bullshit. Tatuaż jest tylko dla Ciebie i nie musisz na siłę nic do niego podpinać.
Pamiętam, że kiedyś jakiś mój znajomy poczuł niesmak po moim stwierdzeniu, że moje tatuaże nie mają nic znaczyc, mają być ładne.
Bo to takie mało głębokie.


Głębokie to są meandry mojego umysłu, a nie rysunki na moim ciele.


Możesz to wszystko pominąć, jeśli los postawi na Twojej drodze cudowną artystkę, bądź cudownego artystę (w moim przypadku to pierwsze).
Powodzenia!


zdjęcie: via Pinterest

środa, 6 sierpnia 2014

Klucz w ciele.


Już wspominałam o moim totalnym nieogarze, kochani, więc pomyśłałam sobie, że to niezły temat na kolejną noteczkę, łapcie!


[w końcu zawsze dobrze, jak innemu gorzej…]


Jak już wie całe moje rodzinne miasto, zostałam obdarzona jednym z najlepszych i najmilszych darów, specjalnie dla mnie, jako osoby, która dopiero co zdała prawo jazdy i stanowi poważne zagrożenie na drodze (szczególnie na wzniesieniach), zostałam błogosławiona tymczasowym posiadaniem auta.


Codziennie mentalnie padam na kolana, szczęśliwa, że mogę wstać o 7 i nie spóźnić się do pracy, bo jadę nim.
Autem. Razem z Michelem Jacksonem, wspólnie pokonujemy kilometry. Słońce w oczach do bólu, wiatr z klimatyzacji, przejechani przeze mnie piesi, sielanka.


Jednak, nad moim różowym niebem, pojawiła się chmura w postaci jednodniowego braku Auteczka. Zawiozłam mojego najlepszego przyjaciela pod dom moich rodziców, zalana łzami przekazałam Tacie kluczyki i dokumenty.


Nieświadomie, jak zawsze, zostawiłam mu też prezent w postaci kluczy z mojego mieszkania w schowku (SIC!!).


Na pożegnanie, Auto z Tatą odwieźli mnie na stację benzynową, na której umówiłam się ze znajomą z daleka, która niespodziewanie i przemile mnie odwiedziła.


Zabrałam ją i jej towarzysza podróży do mojej ulubionej knajpy na piwo. Zaznaczę, że było już po godzinie 20:00, więc moi rodziciele powoli szykowali się do spania, bo mają taki tryb życia, który ja powoli przejmuję w niektóre dni tygodnia.


Wszystko super, odwieźli mnie do domu i pojechali w siną dal po zapaleniu pożegnalnej fajki.
Było około godziny 22:30.


Wspinając się po schodach na drugie piętro, zaczęłam gmerać w mojej torebce w poszukiwaniu kluczy do mieszkania.


Doprawdy, moje serce na pewno mnie nienawidzi, przez moje zachowanie jest zmuszane do dzikiego galopu przynajmniej kilka razy dziennie, myślę, że jeśli umiałoby pisać i miało dostęp do neta, z pewnością kiedyś natrafiłabym na bloga o tematyce hejterskiej, skierowanego tylko w stronę mojej osoby.


Do rzeczy. Wyobraźcie sobie mnie, klęczącą przed drzwiami mieszkania, ze wszystkimi rzeczami z torebki wyrzuconymi na podłogę, coraz badziej nerwowo przetrząsającej wszystko, co się w niej jeszcze znajduje, a więc tampony, śmieci, penseta (?!), rachunki ze spożywczego.
Oczywiście, w kulminacyjnym momencie gaśnie światło na klatce.


I nagle, widzę światło w ciemności, kamień z mojego serca rozbija okno w drzwiach z klatki schodowej.
Moja współlokatorka szczęśliwie była tego wieczoru w domu, co zakomunikował mi blask światła z łazienki, który przedarł się przez nieszczelne drzwi wejściowe.


Hura.
Życie, jesteś takie piękne.


A ja na poważnie myślę nad zmagnetyzowaniem jakiejść części mojego ciała, tak, żeby klucze się jej trzymały.


zdjęcie: via Pinterest

wtorek, 5 sierpnia 2014

Nie obchodźmy Powstania.


Piotr Ukłański. Untitled (Warsaw Uprising ‘44-Mokotów), 2008. Ink on canvas.
via: Pinterest



Koteczki, minęła już godzina W.


(oczywiście, pamiętałam cały dzień, o 17:00 zapomniałam i o mało nie dostałam zawału, a mój samochód złomowania na dźwięk syreny.)


Pobrzękuje jeszcze to wspomnienie w naszych głowach, bo film, “44” się ukaże całkiem niedługo (już był pokaz przedpremierowy, ale, oczywiście, reżyser chce wszystko pozmieniać), bo ktoś ma niezaktualizowaną tablicę na fejsbuniu, a tam dalej wiszą zdjecia nastolatków “pamiętamy”, “chwała Wam”, w krzakach hasztagów na insta widać symbole Polski Walczącej.

W moim domu pamięć o walce o Polskę, szczególnie o powstaniu, była bardzo silna, nie dlatego, że ktoś w nim walczył, ale dlatego, że moja mama to mądra kobieta i uświadomiła mnie bardzo wcześnie, że była to jedna z największych tragedii narodu polskiego.

Teraz Was zestrzelę, przykro mi.
Powstanie nie było potrzebne.
Nie powinno było się odbyć.
Na celu nie miało walki o Polskę, o niepodległość, o szacunek wśród narodów świata.
Cel był prosty: pozwolić się nam wykrwawić (Rosja) i nie dopuścić do zalania czerwoną falą reszty Europy (alianci).

Żadne obchody, żadne odszkodowania (jeśli by takie były), żadne przeprosiny, odbudowa Warszawy, nie wróci nam, i w tym stwierdzeniu, zaznaczam, nie ma żadnej ironii, kwiatu polskiej młodzieży tamtego czasu.
Ludzi, którzy zamiast czołgać się po kanałach, wykrwawiać się, patrzeć na śmierć swoich ukochanych i przyjaciół, powinni budować Polskę mądrą i świadomą, taką, której nie trzeba się wstydzić.

Nie jestem dumna z powstania, bo było wyrazem głupoty i służalczości przywódców względem innych krajów.

Jestem dumna z Powstańców, tylko i wyłącznie. Jestem dumna z ich heroicznej walki, trwającej 63 dni.
Z młodych dziewcząt, które wybrały się do walki w cienkich sukienkach i lekkich sandałkach, bo mówiono, że akcja będzie szybka.
Z chłopców, którzy stanęli do walki prawie bez broni i bez mundurów.
Z tych, którzy w imię idei nie wahali się umrzeć.

Dlatego nie obchodźmy rocznicy powstania, jednego z największych błędów w naszej historii.


Obchodźmy rocznicę śmierci Powstańców - wspaniałych ludzi, bohaterów, którym należy się hołd i pamięć.
Oddajmy im cześć właśnie poprzez uświadomienie sobie, dlaczego powstanie faktycznie wybuchło.

Ruszcie główkami, jesteście już duzi.