czwartek, 30 października 2014

Wyobraź sobie.

Wyobraź sobie, że masz 19 lat.
Nie chodzisz już na studia, bo masz pracę, taką, o której się uczymy na angielskim, że jest “full-time”. Jesteś dekoratorką wnętrz.

Jeden z Twoich Klientów, tak się składa, że jest dość dużą szychą, składa u Ciebie zamówienie, na renowację biura. Zaprasza Cię do mieszkania, może jest tam też ktoś trzeci, też mężczyzna?

Oprowadza Cię, proponuje Ci kawę, herbatę, wodę, co Ty tam innego pijesz. Jest ok, zwykłe spotkanie biznesowe. Do momentu, kiedy próbuje Cię zgwałcić.
Rozpaczliwie się bronisz, w końcu udaje Ci się zranić napastika nożem, który masz w torebce. To nóż kuchenny, który kupiłaś wcześniej (na wszelki wypadek?).
Tak się składa, że niedoszły Klient umiera. Pociągnięcia nożem okazują się być nie kuchenne, a śmiertelne.

Trafiasz do aresztu, to oczywista. Masz pewnie nadzieję, dość irracjonalną w tym przypadku, że prawo o obronie własnej będzie miało jakąś rację bytu.
To tylko tyle Ci powiem: nie będzie miało żadnej.
Dodatkowo, będziesz trzymana w izolatce, bez prawa zobaczenia rodziny, będą na Tobie wymuszać zeznania, bo przecież mamy XXI wiek.
Będziesz siedziała w pierdlu przez 5 lat. 5 lat za to, że broniłaś się przed gwałtem. Twój proces stanie się kolejną publiczną manifestacją, skonstruowaną na potrzeby zachodniego świata, żeby nie było, że nic nie robimy w sprawie wszystkich kobiet, które są tak traktowane.
Nie wiedzieć czemu, władze Twojego kraju przeciągną ten koszmar tak długo, jak będzie to możliwe, ale widać, biurokracja wszędzie działa tak samo.

Nie pozwolą Ci pożegnać się z matką.
25 października 2014 roku przyjdą po Ciebie, żeby założyć Ci na szyję sznur.
I powieszą Cię.
I umrzesz.
Za gwałt.
Za życie kogoś, kto nie powinien żyć.
Umrzesz za tradycję i za to, że wciąż jeszcze początek i koniec świata znajduje się między Twoimi nogami.
Masz zaledwie 26 lat.

Wyobraź sobie, że Twoje imię to Reyhaneh Jabbari i za dokładnie 360 dni minie pierwsza rocznica Twojej śmierci.
To biuro było w Pakistanie.

“Wolność innych otwiera w nieskończoność moją własną”, powiedział swojego czasu Bakunin, a ja mam ochotę spytać, gdzie jest ta wolność, bo ja jej nie widzę.

zdjęcie: via Pinterst

wtorek, 28 października 2014

welcome in my psycho world.


Każdy ma dziwne zachowania. Pisałam o tym już kiedyś. Mamy te zachowania wpisane w swój kod genetyczny, nie ma się co czarować.

Może to być jedzenie tłustego kebsa, podrywanie ludzi, którymi nie jesteśmy zainteresowani, kupowanie gadżetów, picie kawy z gruzem, czytanie plotkarskich serwisów, albo podglądanie ludzi w ich naturalnym środowisku, czyli galeriach handlowych.

Ja z radością i lubością oddaję się swojej jedynej i wielkiej namiętności (wykonuję to w samotności, nie lubię, kiedy ktoś mi przeszkadza): robię zakupy w spożywczaku.
Może być duży, jak TESCO, kiedy mam ochotę i czas na co najmniej godzinną przechadzkę, średni jak delikatesy, kiedy chcę pooglądać towary, których w normalnej sprzedaży nie ma, a akurat jestem w nonszalanckim nastroju.
Nie przepadam za LIDL-em i Biedaronką, za mało tam półek, między którymi można stracić poczucie czasu, nie ma nowości, a co za tym idzie - dreszczyku nieznanego.
Moimi faworytami są E’leclerc (o którym moja przyjaciółka powiedziała kiedyś, będąc w stanie głębokiego kaca,  że to sklep inny niż wszystkie, co, do dziś uważam, za najlepszy tekst reklamowy ever) i Kaufland.

I tak sobie ostatnio stoję w kolejce przy kasie i ludzie, jak zwykle, zniszczyli i zbeszcześcili mój moment oddawania się przyjemności. Poniżej grzechy, za które powinno się trafiać do piekła natychmiast, bez łagodzenia kary, od razu do ostatniego kręgu, razem ze zdrajcami.

  1. Nieprzestrzeganie zasady 10 artykułów.
“Oj, ale tu jest 10 artykułów, to ja nie wiem, czy my mamy tyle…” KURWA!!!! Jak trudne jest liczenie do dziesięciu?! Zazwyczaj, mają więcej. I kasują te więcej, a osoby takie jak ja, które przyszły po bułkę czują dyskryminowane dlatego, że PRZESTRZEGAJĄ ZASAD.

  1. Ślepota
Stoi ktoś taki przed Tobą, układa na taśmie kilometr dóbr. Pip, pip, pip, dźwięk kasowania jest tak monotonny jak bicie Twojego serca. Przychodzi moment zapłacenia i BANG! Klient podaje kartę, bo, oczywiście, nie zauważył, że jest napisane “awaria terminalu”.
I żeby grzecznie przeprosił, nie, po co. “Ale jak to awaria, ja nie mam gotówki…” Żryj gruz, jeśli nie umiesz czytać, PROSTE!

  1. Bezczynność
Nie liczę nikomu godzin, które spędza przed półkami, zastanwiając się, jakie niezdrowe gówno wsadzić do koszyczka. Może latami przymierzać rękawiczki i buty, a nawet czytać gazety, ktorych nie kupuje. Ale, do chuja pana wafla, co innego można robić przy kasie, jak nie PAKOWAĆ SWOJE ZAKUPY?!?!?!    Ale nie. 
Kupa rzeczy składuje się na końcu taśmy, a delikwent stoi bezczynnie, nie ma nawet przygotowanego portfela. Słyszy wynik, powoli gmera w kieszeni spodni (meżczyźni), torebce (kobiety), flegmatycznie płaci. Potem nie umie rozłożyć siatki i dopiero po kilku próbach ładuje zakupy. LITOŚCI!!

Będę to uzupełniać, na pewno polaki cebulaki mnie nie zawiodą.

zdjęcie: via Pinterest

piątek, 24 października 2014

W ustach czy na twarz?


Jeszcze nie miałam tego w ustach.
Na to zdanie szufladki od szafki z napisem “wyobraźnia”, która znajduje się w mojej głowie, wypadają z hukiem i spadają mi pod nogi.

Pomyślcie przez chwilę, czego nie mieliście jeszcze w ustach?

Ja pierwsza:
Pieczonych owadów, na pewno nie. Nigdy też, świadomie, z własnego wyboru, nie miałam w ustach jedzenia z Maka. Następnie, nie gościł tam jeszcze bimber, nad czym bardzo ubolewam, bo marzy mi się. Nigdy nie miałam tam też mleka migdałowego i czarnej soczewicy, ani mięsa z człowieka, czy zwierzęcego mózgu.
Nie jadłam też viskozy, poliestru, butów ani szkła.

Komisja Etyki Reklamy bardzo mnie rozczarowała - w rzeczywistości chodzi o nową zupę błyskawiczną (zresztą, twórcy reklamy się nie pomylili - nie miałam jej w ustach), ale tak naprawdę nie o zupę, a o penisa i znowu mnie uprzedmiotowiono, a zrobiono to tak niecnie, że się nawet nie zorientowałam - kolejny sukces feministek.

bo Komisja Etyki wie lepiej, co ci się kojarzy

Przyznam się, że faktycznie nie jestem taka nie zbrukana podtekstem, bo owszem, do głowy mi przyszedł, ale w momencie, kiedy przeczytałam artykuł jakieś kilka miesięcy temu o tej kampanii, która była już okrzyknięta wulgarną, niemoralną i w ogóle, notabene, chujową. Na ulicy jej nie widziałam, czego bardzo żałuję, bo jestem ciekawa, co mój czarny umysł by odczytał na świeżo.

Z jednej strony trochę paranoja, no bo każdy, kto zobaczy taki bilbord, chyba nie będzie miał podejrzeń, że ktoś reklamuje seks oralny, bo tak jak każdy inny nie wymaga reklamy (pomyślcie tylko o prostytutkach, ich wydatki na marketing są zerowe), ale z drugiej kobiece usta i posiadanie czegoś w nich jest dość jednoznaczne.
I nie jest do reklama najwyższych lotów, jej druga część (bo to, co widzicie u góry to tylko teaser) również nie powala, ot, zupa.

Tak naprawdę, twórcy stanęli na cieniutkiej linii, wyznaczonej prze słowo “tego”, bo bo jednak penis to on, tak samo jak łechtaczka to ona. Gwoli ścisłości, jak i zupa.

Nie rozumiem trochę zadymy ogólnie, no bo SEX SELLS, więc o co tu się kruszyć? Mam w dupie takie uprzedmiotowienie, jakby było “jeszcze tego nie jadłam”, to afera pewnie by była podobna, mimo tego, że sperma to jednak nie jest zupa, którą jemy łyżką.
Polecam też całkowicie idiotyczne reklamy, z cyklu “damy goło babe, to bedzie” (jedna nawet wisiała w moim mieście, a reklamowała owa pani… drukarnię internetową, haha. Przecież najlepiej się drukuje nago.

Jest za to jedna kampania, która spowodowała odruchy wymiotne nawet u mnie, a jest to cykl obrzydliwych zdjęć promujących kosmetyki BingoSpa, których nigdy w życiu nie kupię.
Hasła sklecone tak logicznie, jak spłuczka w domu samotnej dwudziestopięciolatki, emanujące wulgarnym seksem i natłuszczonymi ciałami modelek, zwieńczone mężczyzną bez twarzy, za to w garniaku, który obiecuje, że dzisiaj będzie na twarz skarbie.




zdjęcia: via tokfm.pl

czwartek, 23 października 2014

be normal, kurwa.




Kotałki, czytałam sobie wczoraj taki artykulik (przegląd prasy trwa u mnie z reguły cały dzień roboczy) o papieżu Franciszku i jakimś tam zjeździe duchownych, a clue artykułu to pojęcie rodziny. W sensie niestandardowe, które w jakimś rodzaju głosi papież od homoseksualistów, wykluczonych, ofiar pedofilii, i wszystkich tych, których istnienie od powstania kościoła było systematycznie bojkotowane i pomijane.


No bo się panowie nietoperzowie obruszyli, że się nie propaguje normalnej, szczęśliwej i dobrej rodziny.
Czytaj jedna wagina, jeden penis, a do tego gromadka dzieciaków, które wszystkie, jak jeden mąż, pochodzą z prawego łoża, pozycji misjonarskiej i dni płodnych.


I tak mię śmiech pusty ogarnął, bo zaczęłam się zastanawiać, czy znam taką rodzinę, która może niekoniecznie spełnia powyższe warunki, ale nie jest przynajmniej dysfunkcyjna.


I wiecie co?


Nope.


Ci wszyscy, którzy nie potrafią kochać (mimo że by chcieli), nie wpadli na to przy jednym z niedzielnych obiadów, ale może nie widzieli tej miłości w domu?


Te wszystkie dzieci, które mają wszystko, dosłownie wszystko, już w wieku lat 7 wykazują poważne dysfunkcje, (co ja i moje koleżanki po fachu możemy stwierdzić z całą pewnością - jako odpowiedzialne i świetne korepetytorki), które objawiają się w niesłuchaniu innych, kiedy mówią, braku szacunku dla cudzej pracy, bądź, w drugą stronę – są to dzieci zastraszone i cholernie nieśmiałe, bo ich rodzice nie pamiętają ich imion.


Te wszystkie osoby, które chcą tylko chadzać do łóżka, albo wręcz przeciwnie, nie dadzą się dotknąć – na pewno nie wyczytały tego z książek, a pewnie mają jakieś daddy/mummy issues, albo były niedoceniane przez rodziców (HA! też mogę by Freudem, to nic trudnego!).


Patolnia to nie tylko rozbite nosy, połamane twarze i zapuchnięte twarze alkoholików, którzy gorączkowo liczą pieniądze z komunii swoich pociech, żeby walnąć jeszcze pół litra przed zmrokiem.
To też te domy, w których codziennie jest zupa i drugie, a w porywach podwieczorek. To te domy, w których wydaje się, że nic nie brakuje, a goście zawsze dostają nie wodę, a sok.


Za zamkniętymi drzwiami, między jedną, a drugą niedzielną mszą na 11 ludzie sie ranią, nie potrafią się słuchać, zdradzają się, upokarzają, nie kochają i nienawidzą.
Nie doceniają się nawzajem, nie szanują i nie wspierają.


I jakkolwiek gardzę prostą psychologią, to nie sposób odmówić racji stwierdzeniu, że większość naszych zachowań po piaskownicy jest jednak warunkowana tym, co dostaliśmy w najbliższym otoczeniu.


Więc, przykro mi. Coś takiego jak “normalna, szczęśliwa rodzina” to coś na kształtu kwiatu paproci.
Może gdyby zamienić to na wzajemny szacunek to bylibyśmy bliżej? Bo pożegnanie sie ze swoimi paranojami, strachami i dziwnymi zachowaniami, w momencie założenia rodziny, wydaje mi się być kolejną mission impossible.

zdjęcie: via Pinterest

środa, 22 października 2014

Ola na kompletnym zadupiu vol. 2



to o czym to ja Kotałki, ostatnio…
Ah, no tak. O mojej przygodzie w super-hiper firmie, która pozwala nosić pracownikom dresowe żakiety.

Ola na kompletnym zadupiu. 

No to lecimy dalej, bez zbędnego mędzenia: zapakowani w 5 osób w jednym aucie, ruszyliśmy na podbój. Tylko czego, kogo i czym - chuj wie, bo dalej żadna z Pań, opiekujących się nami w ten dzień, nie puściła pary z ust.

Zaczęły się pytania o formy marketingu bezpośredniego i jego wyższości nad marketingiem pośrednim. Siedzę więc, jak idiota, z notesem w ręce i wypisuję te pierdoły, czuję się jak na lekcji z beznadziejnym zastępstwem, bo nauczyciel prowadzący zachorował/umarł/zapił i teraz muszę pracować w grupie z imbecylami i wymyślać wszystko sama.

[żałuję, że nie podałam przykładu bab na targu, które zapijaczonymi głosami wieszczą o tanich fartuchach, tudzież majtkach w nietypowych rozmiarach]

No, nieważne.
Nagle auto się zatrzymuje, wysypujemy się z niego na szczerym zadupiu miasta, od którego Myslovitz wzięło swoją nazwę, a ja dalej zachodzę w głowę, co mnie tego dnia, pięknego i słonecznego, jeszcze czeka.
Moje pytanie, gdzie jest ta firma do której idziemy, zostało zignorowane, za to koleżanka o wyrazie twarzy suki spytała, czemu robię sobie tatuaże.

[BO LUBIĘ BÓL.]

Wyłaniam się z nią i jeszcze jakimś chłopem (to jego 3 dzień pracy) z przydrożki, oczom moim ukazują się domy jednorodzinne i oni, niepokojąco podobni do świadków Jehowy (ona w żakiecie, on w garniaku z połyskiem), zmierzają ku pierwszemu, naciskają dzwonek, zero responsu, panna wyciąga rękę, naciska klamkę, zaczyna gwizdać (to na psy, jak mi później powie) i dochodzi do drzwi wejściowych, w które puka.

No wiecie, tak normalnie, puk, puk.
Puk, puk w sobotnie przedpołudnie, bez zgody właścicieli na to puk, puk.

I już wiem, że wdepnęłam w gówno.

Dzień dobry, bo my reprezentujemy firmę X, czy rozmawiam z płatnikiem za energię, o to miło mi, mogłabym zająć chwilkę, bo jest taka sprawa, mam dla Państwa świetną ofertę gwarancji ceny tej energii, która będzie co roku się podwyższać, ale miesięcznie nie będzie rosnać i w weekendy będzie w ogóle za darmo, tylko muszą państwo podpisać umowę bez czytania, a potem mogą z niej zrezygnować do dni dziesięciu, bla, bla, bla…

Wstyd mnie ogarnia, nie wiem, czemu zacisnęłam zęby, chcę oficjalnie poczekać do przerwy, żeby im powiedzieć, że mogą się serdecznie pierdolić.

Wizja pracy w której sama opłacam sobie dojazdy (czy to benzyna, czy to bus, czy to pociag, czy koń) i każdy dzień wolny oddala mnie o tydzień od awansu, gdzie muszę łazić po domach i być akwizytorem tak długo, aż wyrobię dzienny target, nie jest w połowie tak przerażająca jak to, że muszę ludziom wciskać kit.

Nie dałam rady do przerwy.

Udało mi się złapać sympatyczną Panią z dzieckiem i z samochodem, podwiozły mnie na przystanek, godzinę i 20 minut później byłam już w centrum innego miasta, pijąc kawę i śmiejąc się, mimo wszystko, do rozpuku.

Morał z tego jeden: nie rozmawiaj z nieznajomymi.

zdjęcie: via Pinterest


wtorek, 21 października 2014

jesienny chlip z dedykacją.



Hello November, mam ochotę powiedzieć po dzisiejszym wieczorze, kiedy zapomniałam kurtki z auta i szłam do domu z parkingu, a chłód smagał mnie po buzi.
Pachnie liśćmi, noce są znowu fioletowe, dzieciakom z nosów wiszą smarki, a do tego piździ w autobusach, z pewnością.

A to wszystko spowite jest tym nieuchronnym poczuciem końca, bo przecież wszystko umiera. powoli, w słoneczne dni niezauważalnie, ale jednak umiera.

Mijałam na przystanku młodą parę, tak na oko 17-18 lat i jakoś mnie melancholia ogarnęła, bo mi się przypomniało, kiedy ja miałam 18 lat i przychodziła jesień.

Uczyłam się już do matury, jak na nadgorliwą przystało. Piłam tanie wino pod jedynym centrum handlowym w naszym mieście, patrząc w gwiazdy i marząc o miłości z książki i mam tu na myśli Przeminęło z wiatrem.
Czasem chciałabym umieć raz jeszcze o takiej marzyć.

Po maturze próbnej ochrzciłam przystanek swoim pawiem, trzymając ręce w kieszeniach płaszcza, jeszcze nie wiedziałam, kim będę, jak dorosnę. Dalej nie wiem.

Czytałam poezję Różewicza i chyba nigdy wcześniej nie wzruszyło mnie tak bardzo słowo nie prozą pisane. To jest poeta jesienny, na zawsze smutny.

Pamiętam jesień na studiach, kiedy pierwszy raz jechałam na uczelnię, oczywiście niedoinformowana, kiedy zaczynają się zajęcia, co skończyło sie nerwowym ogarnianiem dojazdu na ósmą rano dnia następnego, bo przecież ja nie wiem, gdzie jest Sosnowiec.
Drogi tej nauczyłam się z czasem na pamięć, jesienią wyglądała najpiękniej, a przez to najbardziej znośnie.

Pamiętam moje czasochłonne wycieczki do przyjaciółki z roku, kiedy żółkły kasztany, a ja pierwszy raz powiedziałam, że nie piję wódki, żeby w ciągu 20 minut naprawić swój błąd. Piłyśmy i gadałyśmy do 4 rano w oknie w pokoju, paląc i myśląc, że możemy wszystko, bo mamy dopiero niecałe 20 lat.

Pamiętam również, że z pewnym listopadem poznałam pewne chłopię i mimo, że znajomość nie wypaliła, to do dziś wspominam ją bardzo ciepło, całkiem nie jak na listopad.

Teraz mam lat niewiele więcej, ale brak konieczności kupowania książek w październiku uczynił mnie starszą o miliony lat, tak naprawdę.
Mam wrażenie, że nawet liście szeleszczą inaczej.

zdjęcie: via Pinterest

poniedziałek, 20 października 2014

nie mów mnie, jak mam żyć.



Miało być to be continued, ale będzie później. Coś mi się wydaje, że byłabym koszmarnym dystrybutorem kreskówek, bo w pijanym szale mieszałabym kolejność pociętych na części opowieści, bo przecież TA NASTĘPNA JEST LEPSZA.

W sensie, nie jestem teraz w pijanym szale.

Ale, wracając do meritum, które lubi tak gładko wyślizgiwać mi się z ust - znacie to “nie mów mi jak mam żyć?”

To takie piękne hasło, które rozwiązuje wszelkie możliwe konflikty i powstające pretensje - nie mów mi jak mam żyć.

Nosisz spodnie tył na przód z rozpiętym rozporkiem?
Niech nie mówią Ci, jak masz żyć.

Obgryzasz paznokcie, nie myjesz się, ranisz innych, kłamiesz, wolisz zwierzęta od ludzi, albo na odwrót, jesz mięso, albo go nie jesz, upijasz się do nieprzytomności i robisz głupoty (jeszcze w przytomności), lejesz idiotów po pysku, albo wazeliniarsko zdobywasz serca osób ważniejszych od Ciebie?
Niech nie mówią Ci, jak masz żyć.

Zlikwiduje to problem koncernów farmaceutycznych - nie będziesz brał Rutinoscorbinu, ani apapu, ani tych leków o dziwnych nazwach przy schorzeniach dróg moczowych u kobiet i prostaty u mężczyzn - bo nie będą Ci mówić, jak masz żyć, a Twoja wątroba może zgnić.

Obalimy wszystkie rządy, oparte na naszej wierze w to, że ktos inny wie lepiej, jak będzie lepiej dla ogółu, bo przecież lepiej dla ogółu, jak się myśli za niego, co rozmywa każdą z jednostek i powstaje jedna wielka, rozmyta plama - nie będzie tak, bo nie będą Ci mówić, jak masz żyć.

Ucichną głosy lekarzy, psychiatrów, terapeutów i Twoich przyjaciół, wiedzących lepiej, jak powinieneś postąpić, rady ulegną dewaluacji, bo nie będą Ci mówić, jak masz żyć.

Dostąpimy prawdziwej epifanii w świecie, gdzie nie mówią nam, jak mamy żyć, będziemy nosić wieśniackie ubrania, w tym skarpety do japonek, nie będziemy mieć wizji jakichkolwiek konsekwencji, zawsze będzie świeciło słońce, kobiety będą piękne, mężczyźni przystojni, a orkiestra budki suflera będzie napierdalała 24 h/dobę, bo nikt im nie powie, jak mają żyć.

Ta utopia jest taka piękna, że zapiera mi dech, jednakowoż zdaję sobie sprawę, że to tylko utopia.
Nie wiem, czy czaicie ten klimat, Kotałki, ale tak mnie natchnęło przy okazji rozkmin samochodowych, kiedy to wjechałam na ulicę jednokierunkową pod prąd.

zdjęcie: via Pinterest

sobota, 18 października 2014

Ola na kompletnym zadupiu.


Kotałki, jak już kiedyś wspominałam, w życiu każdego człowieka przychodzi czas na zmiany. Więc zamiast typowej owsianki na śniadanie, tego dnia zjadłam kanapkę.

Umyłam głowę i pojechałam auteczkiem do Tego Większego Miasta.
Taka sytuacja, że miałam rozmowę o pracę (II poziom) - w ramach rozerwania się, wysyłam czasem moje przebogate CV i uczęszczam na takie spotkania, jeżeli ktoś pozna się na moim geniuszu i mnie na nie zaprosi.

Pech chciał, że dzień wcześniej była impreza, zaczęłam puszczać (jako DJ KAŻDEJ imprezy) Die Antwoord, no i wróciłam do domu co najmniej nie o odpowiedli mniej porze i w stanie co najmniej nieodpowiednim, jak na planowaną rozmowę.

W oparach porannego miasta zaparkowałam rydwan (oczywiście sto mil od celu, bo lubię chodzić) i ruszyłam.
Z malutkim przystankiem na wizytę w miejscu, gdzie na nawet król chodzi piechotą, bo kac czasem ma takie nieprzyjemne objawy.

Praca, jaką mi oferowano, miała być oczywiście super-hiper, obsługa Klienta, może z rosyjskim, bo gość, który przeprowadzał pierwszy etap, mówił trochę nie po polsku, jak na mój gust.
Siadłam w poczekalni, naprzeciwko mnie pani zza komputera, z nogą w gipsie każe czekać, czekam. 2 typów obok narzeka na rwę kulszową (WAT? co to jest, myślę sobie i błogosławię internet w telefonie).
Pach, pach, wychodzi jakaś panna, na oko w moim wieku, prosi mnie do pokoju, w którym druga panna mi oznajmia, że

no cześć, będziesz dzisiaj ze mną pracować, miło Cię poznać, o Ola? Ja też mam tak na imię, no popatrz, ha, ha, a dlaczego zmieniasz pracę, a jak sobie radzisz w stresie, uprawiasz sport, jakiej muzyki słuchasz, masz pasję, co robisz w wolnym czasie?

Jest niewysoka, ma na sobie najgorszą rzecz, jaką wymyśliła ludzkość od czasów tych śmiesznych plecaków, które są z przezroczystego plastiku i wszyscy widzą, co masz w środku, czyli żakiet z dresu (sic!), spodnie koloru khaki i bardzo ładną, różową szminkę na ustach. Ma też wyraz twarzy suki.

Siłą się powstrzymuję przed palnięciem jej w łeb, boli mnie głowa, mam ochotę powiedzieć, że w wolnym czasie jem baby z nosa.

Wsiadamy do auta, trochę nieładne, trochę brudne, jest mi smutno, że zostawiłam auteczko i odpoczynek za sobą.

Po poziomie pytań pani ha-ha, mam wrażenie, że robota za grube miliony nie wchodzi w grę, ale z ciekawości stwierdzam, że może spróbuję, bo a nóż widelec.
Żaden nóż. Nawet widelec.

I tu się koteczki zatrzymamy. Idę gotować (poważnie! ja!), to znaczy piec babeczki i bawić się z królową wszystkich kotałek, czyli moją Kotałką. Tak ma na imię, co zostało potwierdzone wpisem do jej książeczki zdrowia w zeszły wtorek. Możecie więc porzucić nadzieję na posiadanie najpiękniejszego kota na świecie, bo właśnie leży na moim łóżku.

to be continued.

zdjęcie: via Pinterest


środa, 15 października 2014

miasto czterdzieści i cztery.



Kotałki, rzadko kiedy chadzam do kina, a powód jest prosty:
nie umiem skupić się na czymś dłużej niż 30 minut.

Nie ma takiej opcji, muszę przynajmniej tryliard razy obejrzeć sobie paznokcie, a najlepiej je pomalować od nowa, bo mam chwilę czasu, muszę obejrzeć coś w internecie, bo mi się przypomniało, tak jak przypomniało mi się, że mogłabym zrobić sobie herbaty, bo za mało pijam. Herbaty. Poza tym kibelek, lodówka i takie takie.

Wybrałam się jednakowóż (oh, jak ja uwielbiam to słowo!) do kina na sławetne już Miasto 44, które pobija rekordy popularności i, oczywiście, wypełniło usta recenzentów bluzgami. Bądź zachwytami, tak jak mnie.

Filmy wojenne to nie jest dla mnie jakaś pierwszyzną, tak samo jak książki
(pisałam o tym tutaj koteczki: Nie obchodźmy powstania)

więc szłam oczywiście, jako wierna antyfanka okresu polskiej kinematografii po Psach Pasikowskiego, nastawiona negatywnie, bo pamiętam jeszcze Jutro idziemy do kina, które było swoistym faux-paux w temacie “nastolatkowie a wojna” i już na zawsze zapamiętam ten film jako słodkie pierdzenie z przystojnymi panami, naiwnymi pannami i delikatnym nalotem bombowców, które przypominają sklejane modele - też tak cicho latają.

Tutaj jest krew, strach, psychodela, masakra, śmierć i ból, a to wszystko przeplatane radością, miłością i pożądaniem, bo oni byli przecież tak bardzo młodzi.
Pierwszy raz nie doszukałam się martyrologii narodu polskiego, spojrzenie płynące z ekranu jest nadzwyczaj świeże.
Powstanie miało być super zabawą, bo wreszcie mieli móc robić wszystko.
Zdobywać kolejne punkty strategiczne, prać wroga w gębę, brać śluby, tańczyć.
Ale nie mieli umierać tak łatwo i szybko.

Wbiło mnie w fotel, tak przepięknie smutno.
Dobrze, że przed seansem kupiłam sobie paczkę fajek, a przecież nie palę w tygodniu.

zdjęcie: via Pinterest

poniedziałek, 13 października 2014

Jakim cudem nie było mnie tu od środy.


Kotałki, stojąc naprzeciwko poniedziałku trzynastego, w świeżo wymytych okularach na nosie, z mgłą za plecami, pozwolę sobie wypłakać się w hojne i chłonne ramię białej (wirtualnej, co prawda, ale białej) kartki papieru.

Z nowości - piję czarną kawę. To nie koniec ciekawych żywieniowych nowości, ale moje jelita i ich ewentualna zawartość nie jest tematem dzisiejszego, melancholijnego, wpisu.

Otóż siedzę sobie, sączę tą czarną cholerę i moje uszy bombardują wypowiedzi o, no o pogodzie, bo o czym można w pracy rozmawiać.

“Bo w październiku to już nie powinno być tak ciepło, ludzie chodzą na krótko ubrani, no to jest jakieś nienormalne”

Nie wiem, czemu tak mnie przybiło do krzesła to zdanie akurat. Jako osoba namiętnie czytująca za gnoja Potop, wiem, że  w lutym bywało ciepło jak w lipcu, a mrozy potrafiły być takie, że Polacy na saniach cisnęli przez morze do Szwecji (błogosławione niech będzie wydawnictwo Greg i ich przecudowne opracowania).
Jako osoba niekontrolująca czasem toku imprezy, wiem też, że wychodzenie nawet na śnieg w krótkim rękawie, nie jest specjalnym problemem, jeżeli odpowiednio rozrzedzono wczesniej krew.

Mam wrażenie, że słowa wycierają się coraz bardziej. Zapychamy nimi dziury czasowe, są jak kit do okien, mówimy bez większego zastanowienia. Wypowiedzi stają się zlepkiem zasłyszanych żartów sytuacyjnych i utartych zwrotów z internetów. Za niedługo przestaniemy używać znaków przestankowych, a napisanie jakiejś formy “cię” z dużej litery będzie równe wyznaniu miłosnemu.

Wyobraźcie sobie, że kiedy Einstein spotkał na ulicy swojego oponenta (nie pamiętam nazwiska) i wdał sie z nim w dyskusję, to zatrzymali ruch.

Wiecie co zatrzymało ruch tramwajowy ostatnio, w bodajże, Portugalii?

Najsłynniejsza szafiarka ze stadem fotografów stanęli na torach.

Nie chcę wieszczyć końca cywilizacji, bo jej koniec nadszedł już dawno, kiedy Giertych zaczął zmieniać kanon lektur obowiązkowych, chociaż nie, kiedy powstała UE.

Słowa to delikatne twory, trzeba nimi rozsądnie dysponować, tak jak pieniędzmi i ostatnią butelką wódki, kiedy są juz zamknięte wszystkie monopolowe.
Czy ludzie się kiedyś nauczą, jak wielką odpowiedzialnością bywa mówienie?
Drugi człowiek w ogóle, czaicie, no nie?

Na koniec taka anegdotka:

Spotykałam się kiedyś, przez króki czas z pewnym chłopięciem. Było przystojne i to w sumie była jego jedyna zaleta. Miało też dziwny zwyczaj używania wielkich słów trochę bez ładu i składu, a mianowicie:

odwozi mnie do domu, znaliśmy się miesiąc.
“Wiesz, chyba Cię kocham”

Serce wali mi jak młot pneumatyczny, zaczynam liczyć grzechy w mojej głowie, co takiego zrobiłam, że zasłużyłam na takie chybione wyznanie?
No bo, kurwa, dałabym sobie rękę uciąć, że słowo “chyba” to tu średnio pasuje, a poza tym, co będzie za 2 tygodnie takim tempem? Ślub?

Tydzień później mi powiedziało, że jednak to nie to.
Kamień z serca.

zdjęcie: via Pinterest