wtorek, 30 września 2014

Potrzeba luksusu


Kojarzycie pewnie nazwisko Kulczyk.
Bo Pan bogaty, była żona bogata, i córka bogata, i syn też pewnie niebiedny.


I tak, szybując po intrenetach, natknęłam się na bardzo zabawny wywiad z byłą panią żoną.
Taka garść faktów: to znana mecenas sztuki, fundatorka centrum handlowego Stary Browar w Poznaniu, które zostało obsypane nagrodami i które, z pewnością, jest bardzo ładne...
Pojawiła się w biznesie po urodzeniu dzieci, automatycznie, za sprawą majątku męża, plasując się na samej górze góry najbogatszych Polaków. Po rozwodzie, w roku 2007, zostaje najbogatszą Polką, za sprawą prawa o rozdzielności majątkowej.


link do wywiadziku tutaj:

Coby Wam nie przynudzać, ale też nie skłamać:

dobrze, jakby nas wychowywał Tata żołnierz, wyrywający kartki z naszych zeszytów, jeśli litery byłyby brzydkie. Najbardziej szałowe płaszcze to się robi samemu za młodu, a Poznań zupełnie nie ma zagospodarowanej przestrzeni publicznej w sposób ładny i estetyczny. W ogóle estetyka w Polsce leży, więc coś trzeba z tym zrobić, najlepiej uczyć tego w szkole, bo zakupy w biedrze i żabce - nie pomogą.
Ludzie, czując wszędobylski luksus (chodzi o żuli, którzy przyszli do Browaru), sami zaczynają być luksusowi i objawia się to waleniem z butelek spod kurtki, a nie ofen, na oczach wszystkich.
Oczywiście, feministką nie ma po co być, bo skoro nie trzeba walczyć o to, co mają mężczyźni “Ja to po prostu mam”. Gratulacje, jakby nie patrzeć.
W każdym razie, tak na koniec: uczmy się obcować ze sztuką, to niełatwa bajera, ale warto. 

Kupować, kupować, ale liczyć się z tym, że każdy nowy nabytek to szereg wątpliwości:
czy będzie pasował do reszty?
czy kupując znane nazwisko, wybrałam najlepszą pracę?


Nie ma to tamto, to ciężki kawałek chleba, to obcowanie.


I wiecie, tak mi się smutno zrobiło, że ktoś estetykę myli z etyką, bo nie znam osób, wrażliwych, które nie są wrażliwe na sztukę. I to jest sztuka każdego rodzaju, nie tylko architektura, czy malarstwo, ale projektowanie ubrań, tatuowanie, robienie biżuterii, pisanie czy gotowanie.
I wiem, że takich ludzi jest dużo, i to oni gospodarują przestrzenią, układają ją słowem, gestem, obrazem i spojrzeniem.


A wszyscy, jak jeden mąż, mieliśmy w szkole tylko plastykę.

zdjęcie: via Pinterest

czwartek, 25 września 2014

rzeczowo o LGBT


Możecie w to wierzyć, albo nie, ale jak natknęłam się ostatnio na skrót LGBT, to musiałam sprawdzić w internetach, cóż to za wymysł i już teraz wiem, że z ang. to skrót zbioru, w którym znajdziemy:
Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders, czyli tych wszystkich, którzy teraz rozlewają to tu, to tam piwo Ciechan.

W żadnym wypadku nie jest mi bliska ideologia KK, hasła o sodomii myślę, że mogły być chwytliwe w czasach premiery Boskiej komedii, która jakoś tak bardziej przybliżyła chore wizje o mękach po śmierci (co jest b. zabawne z uwagi na to, że większość panów w średniowieczu kończyła z kozami, bądź innymi, bogu ducha winnymi, zwierzętami).

Niespecjalnie też miałabym ochotę palić tęczę na Placu Zbawiciela, czy też maszerować ramię w ramię z osobami, które na co dzień czują potrzebę uświadamiać mi, co robią, z kim robią, jak kończą, gdzie i komu.

Miałam nadzieję przeżyc swoje życie w nastawieniu neutralnym co do rzeczy, które są mi obce, i jak na razie mi się to udawało.

Nie reagowałam na występy pani z brodą, bo po co, Eurowizja jest tak szitowym wydarzeniem, że większym zaskoczeniem było dla mnie to, że ludzie to autentycznie oglądają. Nawet sesja kobiecego pana w towarzystwie modnych ubrań i pani w ciąży nie obeszła mnie zbytnio.

Nie zapłakałam nad szczątkami tęczy, podpalonej już wiele razy, zawsze przez ludzi nietrzeźwych, bądź tępych, bądź dwa w jednym. Dopóki nie spalili tam zwierząt, bądź ludzi, myślę, że nie ma co drzeć szat, ani ubolewać nad upadkiem cywilizacji, tylko tych pieniążków trochę szkoda, bo one z naszych kieszeni wędrują na takie ekscesy, a Ci państwo co podpalają, to jestem prawie pewna, że nie płacą podatków, także nic ich to nie kosztuje.

Nie interesuje mnie specjalnie, czy w szkole będzie edukacja seksualna, bo nic mi po niej, z czasów własnego WDŻ-u pamiętam tylko stwierdzenie, że “żadna dziewczyna nie chciała by zginąć nabita na pal”, z czym na dzień dzisiejszy się nie zgadzam, bo gusta są różne. Biorąc pod uwagę, że większość zachowań wynosimy z domu, to myślę, że nietolerancyjne gnioty (np. antyfeminiści) są takie nie dlatego, że opuścili edukację seksualną raz, czy dwa, ale dlatego, że tatko i mama się zachowują tak, a nie inaczej, a nasz indywidualny samorozwój szkoła często zabija, a nie podsyca.

Niedopuszczalne jest mówienie o kimś w sposób wulgarny na forum. Nieważne kim jest, jak się zachował i co zrobił, bo suche fakty bardziej obnażają niedoskonałości, niż obsmarowanie kogoś kurwami, ale to już kwestia kultury osobistej, a nie poglądów, jak się o kimś wypowiadamy.

Jako mądre koteczki zdajecie sobie sprawę z tego, że te wszystkie ekscesy to tylko tło. Winno być tylko tłem, żeby nie zasłaniało nam tego, co dzieje się w polityce i gospodarce.

A jeżeli ktoś jest gejem, lesbijką, biseksualistą, transeksualistą, to dopóki nie jest głupi i nikogo nie krzywdzi, to mnie jest jedno, nie wydaje mi się, żeby różnił się w jakikolwiek sposób od innych.
Jeżeli jest debilem i zaśmieca moją prywatną przestrzeń - won.

zdjęcie: via Pinterest

wtorek, 23 września 2014

rzuć kamieniem.




Jako, że niedawno zostałam posądzona o głupotę i brak inteligencji, rozsądnym wydaje się być (i jedynym słusznym działaniem) odbicie piłeczki w sposób rezolutny i dosadny, dlatego wypowiem się na temat tego śmiesznego twitta jakiegoś pana Publicysty, który szturmem zdobył moje serce, Wasze pewnie też.

Na wieść o wykorzystaniu (ale tylko “prawie”, to w sumie o co to całe halo przecież, no nie?) śpiącej kobiety przez duchownego (zaprosił ją do hotelu, ale otwierając drzwi do pokoju nie miał koloratki, no ale przecież mogła się domyślić, że coś jest nie tak), które to śledztwo zostało umorzone (sprawczyni zamieszania ostatecznie nie chciała rozgrzebywać całej sytuacji, no i dobrze, bo przecież cała sprawa i tak była jej winą, bo była PIJANA), pan Publicysta, fan Pisma Św., jak mniemam, rzekł

"No cóż, kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech rzuci pierwszy kamień... Ale jak zakonnik to kara konieczna".

Oklaski. Brawa. Ma rację. Każdy z nas to zrobił. I kamienie w dalszym ciągu leżą po kieszeniach, pochowane w szafach.

Trzymają je młodzi i starzy, ci których znasz, albo poznałaś dopiero co. Są mili, sympatyczni, a akurat tak się złoży, że przesadzisz z piciem, no zdarza się, wieszjak, podobno jesteś dorosła i masz prawo czasem popłynąć.
Przestają być sympatyczni, kiedy ich ręce wędrują niespecjalnie tam, gdzie powinny, trzeźwiejesz w momencie, ale przecież “nie” u kobiety to jest może, “może” to tak, a jak powie “tak” to już nie kobieta, tylko kurwa.
I próbujesz delikatnie, że nie, nie, po co, jesteś zmęczona, ledwo się znamy, bo przecież wstydzisz się powiedzieć “wypierdalaj”, albo nie mówisz nic i dosadnie się odwracasz na drugi bok. Ale dłonie potrafią być lepkie i niewygodne, zwłaszcza, kiedy są cudze. W końcu Pan się męczy, rezygnuje, albo dostaje to, na czym mu zależało. A noc trwa dalej.

I cały kolejny dzień, i kilka następnych, myślisz sobie, czy to moja wina? Czy ja się źle zachowałam? Źle uśmiechnęłam, może za szeroko? Może mogłam inaczej wyglądać, nie kłaść się na tym łóżku, które było wolne?

(żeby było jasne: znane mi są sytuacje na odwrót, kiedy to Panie są równie natrętne, a Panowie śpią)

Boisz się przyznać, bo przecież, ej, był w porządku i przystojny i gadałaś z nim, to pewnie roztaczałaś odpowiednie sygnały, no to mógł sobie pomyśleć, a zresztą, nawet jeśli coś się stało, to co? Źle było?

Jest mi bardzo, bardzo smutno, że nie mogłam tej sytuacji po prostu wymyśleć, bo to nie są fantazje, tylko fakty i dziewczęta, którym się to przydarzyło są ładne, młode, zadbane, zdecydowane i wykorzystane.
I kompletnie nie zdają sobie sprawy, że gwałt to nie musi być oblech z nożem przy Twoich ustach, nie musi być brutalny, nie musi bić po twarzy.
Może być cichy i subtelny, a Ty nawet nie wiesz, jak krzyczeć, żeby nie obudzić reszty.

zdjęcie: via Pinterest

czwartek, 18 września 2014

Challenge accepted.


No to ok, 3,2,1, albo trzy czte-i-ry, jak to za gnoja się mówiło, wyliczam, gdyż mnie nominowano, a akurat ten pomysł mnie nie razi.


  1. Traktat o łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski - to jedna z najmądrzejszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam, a jest tylko o życiu. I aż. O miłości, samotności, woli istnienia i muzyce. Razem z bratem uznaliśmy, że jest przepiękna.
    Dzięki Panu Myśliwskiemu zdałam maturę rozszerzoną na 100 pro, dostałam fragment Widnokręgu o drodze i zatkało mnie. Dzięki niemu też uroniłam łzę na maturze.
  2. “Kiedy Bóg był królikiem” Sarah Winman - wzięłam ją tylko z uwagi na tytuł, bo oceniam książki po okładce, ale jest przecudowna. Bardzo urocza, tak jak główna bohaterka. Dobra obyczajowa powieść, bez szaleństw, płakałam jak bóbr. Magiczna.
  1. Petersburg i Opowiadania Andriej Bielyj - był listopad, wybrałam się do Krakowa, było mglisto i chłodno. W torbie miałam właśnie Petersburg Mistrza, bo trzeba było na zajęcia przeczytać, z bólem serca tą książkę do ręki wzięłam, bo gruba była cholera, czasu mało, znowu weekend poświęcony na czytanie odgrzewanych rosyjskich kotletów…Zjadłam ją w 1 dzień, w drodze do i z Krakowa.
    Odpadłam. Czytałam ze wszystkimi bajerami: zapartym tchem, wypiekami i szeroko otwartą buzią. To jest kosmos, majstersztyk, ta książka jest matematyką, koncertem, filmem i myślą filozoficzną w jednym. Miłość moja trwała nieprzerwanie i pracę licencjacką napisałam z nieprzetłumaczonych nigdy na inny język opowiadań Mistrza Biełego. Od jakiegoś roku biorę się za przekład Gornoj wladycicy i nie umiem skończyć, myślę, że ogarnę to na emeryturze.


  1. Harry Pottery J.K. Rowling - długo się broniłam, żeby nie iść z falą, ale nie dałam rady, zakochałam się w całym tym świecie, wzrusza mnie za każdym razem, a przy tragicznej historii Snape’a odpadam. Warsztat pani Rowling jest perfekcyjny, jej wyobraźnia niepohamowana i zawsze chętnie wsiądę do pociągu do Hogwartu, i tak. Czekałam na list.
  2. Ręce precz od tej książki Jan van Helsing - taki trochę poradnik, trochę świadctwo demaskujące ogólne kłamstwa, które powtarzamy każdego dnia. Więcej nie zdradzę, ale polecam.
  3. Nienasycenie S.I. Witkiewicz - miazga, miazga i jeszcze raz miazga. Do dziś to jedyna powieść Witkacego, przez którą w całości przebrnęłam, wypisałam z niej stos cytatów i poprzysięgłam dzięki niej miłość Stanisławowi po grób. To było jak słuchanie Die Antwoord na wspak w przyspieszonym tempie. A akurat byłam u babci na urodzinach, zamknęłam się w pokoju i masakrowałam sobie mózg. Babcia była jedyną osobą na Ziemi, której to nie przeszkadzało - “czytasz? to czytaj sobie”.
  4. Beksińskich portret podwójny Magdalena Grzebałkowska - wzruszająca biografia człowieka, który nie robił w życiu nic, poza tworzeniem - fotografii, grafik i obrazów na płytach pilśniowych. Wiedziałam, jak się skończy, ale mimo to się popłakałam. Bo do ostatniej strony miałam, jak zwykle, nadzieję, że skończy się inaczej.
  5. Na wschód od Edenu John Steinbeck - jest niewiele rzeczy, które Amerykanie robią dobrze: kłamią i piszą rewelacyjne sagi. Ta jest jedną z nich.
    Powrót z Ustki tego roku był b. przyjemny - oprócz kanapek z jajkiem, które zrobiłam z przyjaciółką, żeby wyczyścić sobie przedział, umiliła mi go ta książka.
  6. Potop Henryk Sienkiewicz - powaga. Kocham w ogóle trylogię, Pana Wołodyjowskiego i zgadzam się z Basią, że Krzysia była głupia, bo go nie chciała, a Kmicic to bohater niejednego z moich szczeniackich snów. Bohun po obejrzeniu ekranizacji też tam zagościł. Stąd też jest moje imię, Oleńka, bo Mama od Taty chciała Olę, i moja Mama sie zgodziła, właśnie przez wzgląd na Kmicicową Oleńkę.
  7. Makbet William Shakespeare - no jak nie zachwyca, jak zachwyca, śmierć, czary, duchy, krew na rękach, morderstwa, no uwielbiam. Romea i Julii nie trawię, reszty jeszcze nie przeczytałam, czego żałuję, ale zawsze zapominam, a jak pomyslę o ogromie książek, które winnam przeczytać, to mam ochotę się zabić.


Kotałki, tak między nami: wydaje mi się, że książka, którą powinnam przeczytać z pożytkiem dla wszystkich, to kucharska mojej Babci.

zdjęcie: via Pinterest

środa, 17 września 2014

Nie jestem zajęta, bo nie mam prawa.


To, co odróżnia człowieka od zwierząt to wcale nie zdolność do abstrakcyjnego myślenia, czy kciuk.
Nie, moi mili, tą cechą jest pierdolenie.


Zwyczajne, przy śniadaniu, przy kawie, obiedzie i kolacji, w kolejce do sklepu, przed zaśnięciem i nawet we śnie. To my stworzyliśmy setki dróg, żeby móc swobodnie pierdolić z drugą osobą - przez telefon, sms-y, komunikatory, maile, telegramy, listy, przez skajpy i czaty.
Robimy wszystko, żeby móc bezkarnie pierdolić o głupotach, bez chwili zastanowienia i bez wytchnienia.


Jednym z miejsc, gdzie tradycyjnie pierdoli się niemalże nieprzerwanie, jest praca.

Wiec siedzę sobie w pracuni, jem gruszkę, bo przyszedł czas drugiego śniadania i tak sobie swobodnie pierdolę o tym i owym, padł temat bycia zajętym, więc mówię, że mam dużo do ogranięcia z tym tygodniem, bo mam, ale dowiaduję się, że tak naprawdę to nie mam.


Bo nie mam dzieciara, ani męża, ani tak naprawdę żadnych obowiązków, bo mam dopiero 24  lata niecałe i ja nie wiem tak naprawdę, jak życie wygląda i po co narzekam.


No nie narzekam, nie wiem, czemu stwierdzenie faktu jest nazywane narzekaniem, bo ja lubię mieć dużo pracy, bo to znaczy, że nie mam czasu na głupoty i wysokie obroty dobrze działają na moje zwoje mózgowe.


Nie mam dziecka, rodziny, partnera, nawet, kurwa, nie mam kota.


Mam rodzinę (mimo że to nie mąż), przyjaciół, znajomych, dalszych i bardzo bliskich, którzy mają koty i psy, i króliki, a momentami nawet ptaki.
Lubię ich odwiedzać, ale nie są moją rodziną, wiec takim tokiem idąc, rozumiem, że się nie liczą, i godziny ,a nawet dni z nimi spędzone to jest jakaś totalna abstrakcja, no bo to nie jest obowiązek, który sama sobie narzuciłam, wyciskając spomiędzy nóg małego arbuza, albo deklarując się dzielić łoże z jedną i tą samą osobą do końca moich dni, chyba, że pojawi się jakaś lepsza opcja.


Mam trochę zainteresowań, lubię sobie iść na siłownię, albo jakoś aktywnie pospędzać czas, lubię też iść na imprezę, lubię się napić i pogadać o filozofii, lubię się tatuować, lubię się dowiadywaćco się na świecie dzieje, lubię pisać i takie takie, ale dopóki nie jest to uświęcone obecnością jakichś osób w moim życiu, typu mąż, bądź dziecko, których muszę umyć, nakarmić, ubrać i rozerwać (np. wspólnym filmem przed tv), to jest chuj dupa i kamieni kupa, a nie życie.


Muszę gotować, zmywać, prać, zbierać pranie, planować budżet, wyrzucać śmieci, ale dopóki robię to dla siebie, to jest nic niewarte i nie zabiera czasu przecież, bo wszystkie te czynności są liczone x1, a 1 to jest jak zero, więc tego nie ma.
Mam wrażenie, że moje wybory, dopóki są podyktowane moim chceniem, albo niechceniem są traktowane przez osoby +28 jako widzimisię, bo jak chcę, to moge przecież po pracy iść do domu i nic nie robić, bo ja nie mam żadnych obowiązków.


P.S. Jak będe miała dziecko, to je nazwę obowiązek. Nie Wybór. Nie Chęć Posiadania Dziecka Z Osobą, Którą Kocham. Nie Szczęście.
Tylko właśnie obowiązek.

zdjęcie: via Pinterest

wtorek, 16 września 2014

Zobaczyć boga.



Koteczki, może jeszcze tego nie wiecie, ale, oprócz hakera, jestem również wybitnym znawcą sztuki.

W związku z tym, poczułam obowiązek odwiedzenia wystawy Picassa, Dalego i Goyi pt. “Tauromachia”, którą w dalszym ciągu możecie sobie obejrzeć w Muzeum Architektury we Wrocławiu.
Oczywiście, odbyło się to w poniedziałek, bo bilety są o połowę tańsze i kosztują 20 zł.

Pierwszy szok tego dnia przeżyłam po krótkich zakupach w żabce, gdzie za puszkę coli (niestety zero, na moment postanowiłam zapomnieć, że słodzik wyżera mózg i pobudza apetyt i zaraz po Radiu Zet jest najgorszym zamachem na ludzkość) zapłaciłam ponad 2 złote.
Jesu chryste w niebiesiech.
Za 2 złote kiedyś szło kupić litr coli, kilo koksu, stado dziwek do rana, a także wynająć trzepak na wyłączność.

Pominę opis podróży i znalezienia gmachu muzeum, nadmienię tylko, że na autostradzie był korek.
NA AUTOSTRADZIE.

Ale do sztuki to ja się chciałam odnieść, także zamykam na razie dywagacje w garażu.

Jak już tam przyjdziecie i jeżeli lubicie realistyczne obrazy, to możecie iść na górę, podziwiać byki i torreadorów na malutkich karteluszkach.
Możecie też, jak ja, odwalić coś a la drogę krzyżową, przy każdym z kolei i poudawać, że Was to interesuje. [Goya]

Reszta ścian prawie w całości jest zawalona próbami narysowania czegoś fajnego i abstrakcyjnego ,a w rzeczywistości to klasyczny przykład pracy na odpierdol (bardzo żałuję lat, kiedy miałam plastykę i nie wykorzystałam takiego sposobu, żeby przyoszczędzić trochę czasu). W formie ciekawostki: jakkolwiek kobieta nie stanie, i tak jej widać waginę, która dorównuje rozmiarom jej głowie. Z kolei jaja byka wyglądają jak ziarno kawy, również niezależnie od perspektywy.
A do przyklejania Guerniki wystarczy brązowa taśma i jest elegancko.
[Picasso]

Ale to wszystko rekompensuje sztuka najwyższego sortu, która uderza Cię prosto w twarz i w oczy, tak że nawet jak nie masz nic w rękach, to to nic nawet wypada i jest tak doskonale, że żałujesz, iż organizatorzy nie udostępnili sof i wejścia przez całą noc. Z poczucia obowiązku (ja) przelatujesz całą salę, a tak naprawdę, reszta wystawy nie była tego warta. Niestety, prac Mistrza Mistrzów jest najmniej, ale wystarczyłby sam Minotaur, żeby zemrzeć z zachwytu.
[Dali]

Ostatnio taki zachwyt przeżyłam, mając lat może siedem, kiedy siedziałam na podłodze w dużym pokoju, jeszcze wtedy mieliśmy chyba wykładzinę, a na ekranie telewizora, z kasety VHS wyłaniał się Freddie Mercury w białym kombinezonie.

Tak się czujesz, kiedy oglądasz Boga.

zdjęcie: via Pinterest

czwartek, 11 września 2014

Czego pragną kobiety.


Kobiece gazety są nudne jak flaki z olejem, jest to powszechnie wiadome i taki stan rzeczy trwa nieprzerwanie, odkąd wynaleziono cellulit i słowo “motywacja”.
Dlatego czasem zdarzy mi się zawędrować w okolice męskich czasopism, w których, o dziwo, jest o wiele wiecej zdjęć mężczyzn.

I tak sobie surfowałam po LOGO (z uwagi na felietony Make life harder, co oczywista) i znalazłam bardzo ciekawy i pouczający artykuł o tym, na co musisz mieć, żeby podobać się kobietom


No i tak:

1. Wzrost
No tak, niemożność noszenia szpilek przy swoim partnerze jest problemem na skalę istnienia wyrzutni atomowej koło domu.

2. Budowa ciała
Zgadzam się, dziwne byłoby, gdyby nie miał budowy ciała, podejrzewam, że spotykanie się z kimś bez układu mięśniowo-kostnego, byłoby co najmniej dziwne. Jak umawianie się z jeziorem. Albo reklamówką.

3. Zapach
Jesteśmy kobietami, więc wiadomo - zapach hajsu i palonych opon nowej audicy.

4. Penis
Nie chcę nikogo martwić, ale dziewczynkom w każdym wieku wpaja się, że rozmiar ma znaczenie. Dlatego zawsze wybierają duże lody.
Ja tam nie wiem, ale posiadania penisa w sensie mentalnym to towar niemalże deficytowy, co obserwuję poprzez noszenie przez mężczyzn swetrów z dekoltem w serek, który to jest większy niż mój.

5. Tyłek
Właśnie wyobraziłam sobie spotkanie z meżczyzną bez tej części ciała. Ciekawe, jakby siadał. Czy z tyłu miałby dwie dziury, ziejące ogniem piekielnym, czy jak?

6. Twarz
Problem podobny do pkt. 5. Myślę więc, że każdy, kto posiada twarz, ma szanse u kobiet. Ten must have jakby został nadany przez stwórcę, łaskawcę.

7. Męskie dłonie
No a niby, kurwa, jakie? Damskie?

8. Zdrowie
Podejrzewam, że katar też dyskwalifikuje. Pokasływanie tylko w kiblu i tylko wtedy, kiedy Ona śpi.

9. Humor
Tutaj nawet moja inwencja się kończy.

O dziwo, nie wspomniano nic o tym, że ma być czarujący, dobrze wychowany, oddany, życzliwy, ma lubić małe kotki i nie nosić białych skarpet do czarnych spodni, chyba, że jest projektantem mody. Ma lubić takie nie za chude, żeby nas nie wpędzał w kompleksy, ale też nie za ładne, bo przeciez takich nie ma tak naprawdę.
Ma nam nosić w zębach siatki na zakupach i kochać do końca życia, nawet jak będziemy gderliwymi nudziarami bez własnych zainteresowań.

Podejrzewam, że moje marzenie o mężczyźnie inteligentnym i pociągającym za sprawą jego sposobu bycia, jest tak nudne, że nawet nie opłaca się go opisywać, no i dotyczy najwyzej 5% kobiet ogółem.
No bo ta twarz...

zdjęcie: via Pinterest

środa, 10 września 2014

Przez żołądek do piekła.



Co jakiś czas wspominam, że nie umiem gotować i tak mi sie wydaje, że niektóre Kotałki mogą zachodzić w głowę, co takiego ja robię w kuchni, bo coś muszę jeść, skoro cynizmem, zgorzknieniem i ogólnym rozczarowaniem nikt się jeszcze nie najadł.

No to kolejny raz, zapinajcie pasy, koteczki, zapraszam do kuchni.

Najpierw zakupy.
Zazwyczaj rozbijam się po wszystkich pobliskich sklepach, bo lubię tracić czas między półkami, wyobrażając sobie, że od czekolady nie rośnie tyłek, a żółty ser ma działanie odchudzające.

Wrzucam do koszyka to co zawsze, czyli warzywa, soczewicę czerwoną, ziemniaki i jajka. Znam miejsca, gdzie leżą te towary w każdym z hipermarketów w odległości 100 km od domu, i mogę po nie sięgać z zamkniętymi oczami, ale nie robię tego, bo nie lubię zwracać na siebie uwagi, kiedy mam ubrane okulary.

Wracam do domu, ledwo żywa, bo siaty są ciężkie, mimo tego, że to tylko zielenina.
Biorę się do gotowania, czyli rzeczy, która wychodzi mi najlepiej na świecie, zaraz po haftowaniu i jodłowaniu.

Własna inwencja i oszczędność czasu, to dwie złote zasady, którymi kieruję się w życiu, i w kuchni również.
Pakuję więc wszystko do gara (najpierw cebula z oliwą, żeby nie jeść samej wody, bo smakuje jak karton), zalewam wodą i czekam.

Kto by czekał przy gazie, wychodzę z kuchni.
Alarmujące syki, które zaczynają stamtąd dochodzić jakieś 10 minut później oznaczają, że czas pobiegać.
Unoszę pokrywkę, para, która bucha mi w twarz, z pewnością jest w stanie oczyścić moją skórę do 10 warstwy.
Trochę się przypaliło, mieszam, jestem o włos od tego, żeby gar nie spadł na mnie.

Doprawiam hojnie i z fantazją, o czym przekonuję się, jedząc obiad. Lepsze za ostre, czy za słone?

Oczywiście, gar starcza na jakieś 4 dni zdrowej strawy, w 4 dzień decyduję się jechać do rodziców.

Smacznego!

zdjęcie: via Pinterest

poniedziałek, 8 września 2014

Trekking. Praktyczne porady



Ej, wszyscy chodzą w góry. Po górach.
Namiętnie i stadnie oblegają Decathlony, kupują plecaki o pojemności 30 litrów, obcisłe gatki, idealne do prezentowania intymnych okolic ciała,


(w tym momencie chciałam serdecznie pozdrowić Pana, którego miałam okazję zobaczyć w czasie niedzielnego spaceru. Moje życie już nigdy nie będzie takie samo, Panie w Czerwono-Czarnych Legginsach, Panie Worku)


czapki w kształcie kondomów i wybierają się dwójkami, bądź w większych grupach na podboje wyżyn, z proteinowymi batonami w kieszeniach.


Otóż opiszę Wam, jak się jeździ w góry, żeby nie było amatorsko i jak u wszystkich.


Była nas trójka - ja i moich dwóch znajomych. Umówiliśmy się na godzinę 9:00, w sobotę. Piękny dzień, bezchmurny, gorący.
Gorący jak wszyscy diabli, gwoli ścisłości, że ledwo szło dychać.
Jak zwykle wstałam za wcześnie, głowa niezmącona nawet wspomnieniem alkoholu, bo jestem przecież odpowiedzialnym kierowcą.


Ubrałam się bardzo profesjonalnie: bluzka bez ramiączek, biała w granatowe kropki i krótkie spodnie, oraz jasne tramposzki. No i torebka, bo nie mam plecaka.
Bardzo fajnie schodzi skóra z pleców, jak się ma taką bluzkę, polecam.


Żeby nie przynudzać, przedstawię wszystko w punktach:


1) o godzinie 9:02 pukam do kolegi nr 1. Nie otwiera, walę w drzwi. Uchyla je powoli, jak paralityk, albo osoba w stanie delirium i mówi “Ola, jesus. Zrobisz kawy?” Pachnie od niego alkoholem.


2) o godzinie 10:30 kolega nr 2 wychodzi z klatki, obładowany siatkami, pachnie od niego alkoholem. W siatkach są śpiwory, ja i kolega nr 1 nie mamy, kolega nr 2 wraca się po więcej. W siatkach. Mam cały bagażnik wypchany siatkami.


3) Chłopcy co chwila musza siku, bo piją piwo, albo muszą piwo, bo nie mają czym sikać.


4) Jedziemy ponad 200 km, mimo tego, że góry mamy maks 60 km od naszego miasta. Bo tam jest fajnie i kolega nr 2 był i poleca.


5) Gubimy się. Stojąc w korku w jakiejś małej mieścinie, pytamy Panią z dzieckiem o drogę. Pyta kolega nr 1, ale korek rusza, więc ja też ruszam, kolega nr 1 jest przewieszony wpół przez okno, Pani krzyczy do nas i macha rękami, żeby nam pokazać, gdzie jechać. Jesteśmy jej dozgonnie wdzięczni.


6) Godzina 17:00. Mijamy wszystkie miejscowości na ziemi i dojeżdżamy do celu. Nie umiemy znaleźć chatki, musimy przekupić hanysów, żeby pozwolili nam zostawić auteczko na swoim placu.

(edit: nie hanysów. GOROLI. Ja jestem hanys, nawet nie wiedziałam, myślałam, że to zamienne z gorolem. Mam nadzieję, że gorol nie oznacza tak naprawdę mieszkańca W-wy... Podziękowania dla uważnego czytelnika!!

edit 2: GÓROLOM. Gorol, to, oczywiście mieszkaniec W-wy. Poniosłam sromotną klęskę, wybaczcie, jest mi wstyd)


7) Obładowani siatkami wchodzimy na górę, gdzie jest chatka, w której będziemy spać. Piwo jest ciężkie, robimy więc przystanek, żeby je wypić.


8) Meldujemy się w chatce, nocleg to 15 zeta, za to dzieci innych ludzi są za darmo.


9) Schodzimy jeszcze raz, bo nie zabraliśmy się ze wszystkimi piwami. Kolega nr 1 zbiega z góry, ja i kolega nr 2 znajdujemy rozrzucone po ścieżce jego dokumenty i portfel.


10) Siedzimy przed chatką po wędrówce nr 2, robi się godzina 19:00, nie ma sensu iść w góry, decydujemy się na piwo.


11) Powoli zaczyna się ściemniać, dzieci wylęgają na dwór z rodzicami, żeby zrobić ognisko. Ja bawię się z dziećmi, przez co omal nie palą mnie żywcem ogniem z ogniska, który nabierają na patyki, którymi z kolei potem wymachują.


12) Siedzimy do nocy, gwiazdy są piękne, idę spać.


13) Wstajemy dość wcześnie, gotowi na wędrówkę. Jest gorąco jak w piekle, schodzimy z góry i jedziemy nad rzekę, bo po górach nie damy rady łazić, i na śniadanie, wszystkim chce się przeraźliwie pić, ukrop powoduje chyba odwodnienie.

14) Taplamy się w rzece, kolega nr 1 zasypia na słońcu.


15) Po drodze do domu kupujemy oscypki od ludzi stojących przy drodze.


16) Rozstajemy się w doskonałej komitywie, zadowoleni z aktywnie spędzonego czasu.

Polecam.

zdjęcie: via Pinterest