poniedziałek, 30 grudnia 2013






Tak z okazji świąt i przyszłego nowego roku mnie naszła mało wyszukana impresja intelektualna.

Już dawno moja Mama przestała mnie czesać w kucyki, obwiązane wstążką i ubierać w czerwone lakierki w białe serca, które dostałam od Babci. Kucyki zamieniłam w szopę włosów, które rzadko kiedy da się przekonać do współpracy, a lakierki na buty w rozmiarze 39.

Już dawno święta straciły swoją magiczną moc, pełną brokatu i świateł. Nie cierpię świąt, od jakiegoś czasu. Chyba od wtedy, kiedy schowałam moją prztulankę do spania do środka łóżka, żeby jej więcej nie wyciągać.
Nie chodzę już po sklepach, żeby znaleźć prezenty, nie robię ich już sama.
Nie czuję takiej potrzeby, ale lubię myśleć o dzieciach, które na te święta czekają.

Już dawno nie poprzestałam w Sylwestra na jednej lampce szampana, wypitej w parku z rodzicami i bratem, tak, żeby zdążyć przed 2:00, bo przecież trzeba iść spać.
Teraz spędzam go nie z rodziną, a i zdarza mi się pić czystą z flaszki, bo czasem życie jest takie, że nie można żyć, a czystą będę po dezynfekcji płynną gorzałą, oby.

Kiedy jadę w windzie nie myślę już o tym, żeby nie posikać się ze śmiechu, bo koleżanka na siłę mnie rozśmiesza, myślę raczej o tym, czy faktycznie seks w windzie byłby fajny, skoro trochę śmierdzi tu śmieciami?

Nie wstaję do szkoły, tylko do pracy, nie mam już sprawdzianów, za którymi strasznie tęsknię.

Czy to znaczy, że jestem dorosła?
Że już przekroczyłam tę przeklętą granicę, po której liczy się tylko kasa i pozycja, albo święty spokój przed telewizorem?

Czy to znaczy, że muszę myśleć o sobie poważnie? O rodzinie? Jakichś dzieciach?

NIE.

Nie muszę.
Przyjdzie dzień, kiedy będę dorosła, a zaraz potem umrę. To nie dzisiaj.


piątek, 20 grudnia 2013



















Na szczęście, moje "jutro" odbyło się prawie trzy tygodnie temu.
Opuściłam Dolinę Wiecznej Nieszczęśliwości i Paranoidalnego Wkurwienia.

Nosiłam się z tym od dawna, odkąd ranki przypominały wyprawę na Kilimandżaro w krótkich spodenkach, albo w samych majtkach, bo nie śpię w spodenkach.

To był poniedziałek, pierwszy dzień tygodnia. Wstałam, jak zawsze, przed budzikiem. Przybita i ubita faktem, że nie mogę olać pójścia do pracy, to nie studia (nawet na studiach mi to przez myśl nie przeszło - najlepsza studentka ever. job is killing our true personality).

Jadę busem i mam ochotę rzygać na ludzi, których znam, a nigdy z nimi nie rozmawiałam. Mam ochotę rzygać na siebie, że w ogóle tam jadę, z litrem mleka do kakao, bo przecież gdzież by tam pracodawca zapewnił coś więcej, niż rozstrój żołądka.

Wchodzę do biura, w którym jest 14 stopni. Moje pomieszczenie do codziennego umierania jest ogrzewane prądem, który wykorzystuje klimatyzator. Tylko nie robi tego, bo nie mogę go włączyć, bo nie mam pilota do włączania, bo oszczędzamy na ogrzewaniu.

Włączam komputer, który muli nieprawdopodobnie wolno.

I BANG!

W minucie wszystko przestało się liczyć. To, że miałam poczekać, aż coś znajdę. Bo może będzie lepiej. Bo co z kasą. Bo nie mogę tak z dnia na dzień rzucić pracy. Bo zobowiązania.

Taki CHUJ!

Wszystko mogę, to cudowne uczucie, wszystko mogę. Mogę nie dawać się oszukiwać, pomiatać sobą, być lekceważoną, nieszanowaną i nikomu nie muszę pozwalać, na to, żeby miał mnie w dupie.

Złożyłam wypowiedzenie tego samego dnia. Po 2 godzinach dowiaduję się, że i tak chcieli mnie zwolnić.
Bo szef mnie nie lubi.

No kurwa, wiem, jakie to głupie, ale to prawda.
Serio, nie lubi mnie. W sumie dobrze, też nie przepadam za tym palantem.

ALE BYŁAM PIERWSZA.

Może faktycznie. Świat i rzeczy, i wszystko, w swoje ręce.
Jedyną osobą, jaka może mi powiedzieć "stać Cię na więcej", to ja.

I tak znalazłam lepszą pracę, frajerzy.
I mają tam 5 ekspresów do kawy, a ogrzewanie jest centralne i musiałam tam ściągnąć sweter, bo było mi tak ciepło.

Who's the bitch now?

niedziela, 15 grudnia 2013

MIKKE VS FEMINISTKA.



Macice nieustannie przegrywają.


Wszyscy uważają mnie za feministkę.
Ja siebie za taką uważam.
Ale, kurwa, nie taką.




1. Uważam, że całowanie w rękę jest cudownie przestarzałą tradycją, a nie wynikiem patriarchalnego nacisku, który ślini i moczy ręce kobiece.

2. Uważam, że kłócenie się z faktami, jest żałosne. Kobiety wynalazły MNIEJ. MNIEJ kobiet studiuje nauki ścisłe. Kobiety oddają się uciesze intelektualnej, ale KAŻDY wie, że na popularnych humanistycznych kierunkach jest więcej biustów. To nie są kierunki, które zmieniają świat w sensie praktycznym. Uczenie się cudzych idei uczy tylko Ciebie. Jest przyjemne, jeśt świetne, ale nie daje Ci narzędzi do rozwiązania problemów.

Uwielbiam literaturoznawstwo.
Nie uważam, że moja nauka przynosi komukolwiek korzyści, oprócz mnie.

Jestem tłumaczem.
To żmudna i ciężka praca, ale nie wymyślę w niej nic nowego.
W ogóle mi to nie przeszkadza.

3. Nie czuję potrzeby nadawania mi specjalnych przywilejów. Bo jestem kobietą? A czy to grzech, albo jakiś niedorozwój wrodzony?
Czasem feministki zapominają o tym, że nie wszystko im się należy.
Że ich puste gadanie o nazywaniu i tworzeniu jakiegos utopijnego świata, w którym meżczyźni wreszcie odpokutują za grzechy, które popełniają od wieków, jest totalną bzdurą.
Nie miałyśmy dostępu do nauki, ok.
Mamy teraz.
To czemu większość równych mi wiekiem znajomych wybiera rodzinę i dzieci?
Czemu nie pławimy się teraz w nieskończonych możliwościach?
Bo NIE. I to jest w chuj db argument.

4. Uważam, że kobiety są emocjonalne, histeryczne, świetnie słuchają, miewają fochy, obrażają się o nic. Są piękne i interesujące. Jestem dumna z bycia kobietą, ale gdy patrzę na takie dziwadła, jak te z nagrania powyżej, to jest mi wstyd. Ich niedojrzałość i nieumiejętność pogodzenia się ze stanem faktycznym mnie obraża. Obraża mnie wykorzystywanie mnie, bo jestem gdzies ujęta, jako statystyczny pionek, w tej głupiej propagandzie. Bo na pewno jest mi źle, a jak mówię, że tak nie jest - to kłamię, albo jeszcze nie doznałam objawienia.

Nie zgadzam się z tym, że kobiety zarabiają mniej od mężczyzn. Na takich samych stanowiskach, bo tak jest.
Nie zgadzam się na żałosne seksistowskie gadki, których jestem przedmiotem, bo jestem kobietą.
Nie zgadzam się na to, żeby media wszelkiego rodzaju traktowały mnie jak szczęśliwą drugą połówkę. Nie jestem połówką. Nie gotuję. Nie myślę o tym, jak kogoś usidlić. Mężczyźni nie są osią mojego życia i nie startuję w wyścigu o białą sukienkę. Brzydzi mnie puste wyrywanie chłopiąt, a potem robienie problemu z tego, że on nie zadzwonił. Przecież jestes niezależna, więc o chuj chodzi?

Nie zgadzam się na dominację, chyba że jest to sypialnia i wcale nie mam wrażenia, że penis jest przedłużeniem patriarchalnej władzy, wymierzonej prosto w moje kobiece epicentrum.

Nie lubię robić zakupów, chyba że są spożywcze, mój ulubiony sklep to delikatesy. Nie sprzątam i nie myję kibla, chyba że mi się przypomni. Mam wyjebane na swój makijaż, jeżeli jest przed ósmą rano. Lubię pić wódkę i dyskutować z kimś mądrym. Uwielbiam mężczyzn, chyba że są idotami, wtedy nie. Lubię, kiedy przepuszczają mnie w drzwiach i niosą moje siatki, jeżeli tego nie robią - to są bucami i nie mają u mnie szans. Lubię wykorzystywać to, że czasem łatwiej mi cos załatwić, bo mam niezły tyłek i ładnie się uśmiacham.

Jestem kobietą.
Szanuj to, feministyczna kliko.