piątek, 27 lutego 2015

To moje, zostaw.


Niecały miesiąc temu robiłam sobie tatuaż i jak zawsze goiły się na mnie szybko i bez problemu, to nie tym razem - ból, zapalenie, mega grube strupy, sącząca się krew i ropa, to wszystko stało się udziałem mojego uda przez dobre 2 tygodnie.
Ani to ładne, ani pyszne.

Ola, może zastopuj. Może za dużo. Po co Ci to, masz już dość - to wszystko słyszałam dookoła, od osób, które mnie kochają i które się o mnie troszczą i którym ślę teraz moc całusków z tego miejsca.
Zaczęłam o tym myśleć, po co to robię i czemu wiem, że będę to robić dalej, bo mam wrażenie, że te powody ulegają zmianie, tak jak ulega zmianie moja ochota na słodkie śniadania, których aktualnie nie cierpię. Albo fakt, że kiedyś lubiłam piosenki zespołu o wdzięcznej nazwie sedes, do których jednakowoż już nie wracam - całkiem inaczej niż do Backstreet Boys.
Ciało. Całe w miarę świadome życie, które liczę od mniej więcej 12 roku życia, nie należy do mnie. Porównuję je do wszystkiego, nawet do ulicznych słupów, które są wysokie i proste, całkiem nie jak ja. Przechodzę przez okres dojrzewania, więc z chudej tyczki staję się tyczką o mniej kłującym w oczy obwodzie, ale w lustrach zaczynam sama dla siebie przypominać balon.
Do dzisiaj nie wiem, czemu automatycznie większość dziewcząt przechodzi na tryb “chude jest piękne” - ja dorastałam w latach dziesiątych XXI wieku i nie miałam internetu, gazety nie za bardzo kupowałam. Oglądałam teledyski na MTV, ale poważnie? To przez to większość moich rówieśniczek wsiadła kiedyś do rollercoastera z panią anoreksją, żeby sobie pojeździć? Czasem dosiadała się pani bulimia, ale na tylnym siedzeniu zawsze królowała pani mam niską samoocenę. Może to też być pani mam totalną kontrolę nad swoim życiem, głową, talerzem. I tylko talerz poddaje się zawsze.
Tatuaż chciałam mieć zawsze, bo to jest extra - pisownia słowa extra oddaje duszę 14-latki, jaką wtedy byłam. Chciałam kod kreskowy ze swoim nr PESEL, co miało być manifestacją mnie jako nieodłącznej części systemu (do dziś nie wiem, skąd takie przemyślenie w takim wieku).
Zawsze mówiłam, że moje tatuaże nie mają ukrytego znaczenia, że są po prostu ładne. Dalej to podtrzymuję, jednak ogólnie, fakt tatuowania, ma ogromne znaczenie (chyba, że jesteś tępym słoikiem).
Marynarze tatuowali sobie na plecach postać Chrystusa, żeby przy biczowaniu za niesubordynację, biczownikowi nie było łyso. Tatuowali się na pamiątkę danych wypraw, lub portów (coś a la “w łodzi som fajne kurwy”), ale też po to, żeby można ich było zidentyfikować, kiedy już zginą.
Ja zrobiłam sobie jako pierwszą różę wiatrów (plus dmuchawiec na ramieniu - oba to hity internetów) i miałam wtedy 21 lat, byłam w trakcie kolejnej diety, kończenia studiów i głosowałam na PO w tamtym czasie (sic!). Podobały się moim rodzicom, były dziewczęce i ładne.
Ciało zaczęło powoli podchodzić pod moją rękę, już nie karzącą, zaczęło stawać się moje, najmojsze.
Każdy z nich jest pamięcią momentu, przy niektórych byłam szczęśliwa, przy niektórych nie. Poznałam tabun przecudownych osób, których dzieła chcę mieć przy sobie cały czas, nawet kiedy wyblakną, a ja przestanę pić wódkę z lodem, bo pora na bardziej wysublimowane drinki (oboje wiemy, że ta pora nie nadejdzie nigdy).
Są symbolem ciała, które nie musi za wszelką cenę być jakieś (a jakieś znaczy inne).
Teraz tatuuję sobie czaszki i krwawe serca, bo mogę i wcale nie mam dziewczęcej duszyczki.

zdjęcie: via Pinterest

środa, 25 lutego 2015

Just try.

Siedzę i czytam, co się dzieje i myślę sobie, że żyjemy w tak pokurwionych czasach, które nie tylko nie śniły się filozofom, ale nawet poetom romantycznym, którzy na haju pisali wiersze o faunach i staniu na iglicy.

Pamiętacie, Koteczki, jak pisałam o skapcaniałej aferze rozporkowej, gdzie główne skrzypce miał zagrać pan o rentgenowskim wzroku, który teraz siedzi w szpitalu i nie może oglądać gazet, bo mu zabronił pan doktor.
Wspominałam, że gawiedź zostanie znowu nabita w butelkę.

Otóż, w niedzielę spłonął most Łazienkowski, w naszym ukochanym mieście stołecznym Warszawa.
Zrobili to, oczywiście, bezdomni, którym zapaliło się kilka gazet i spowodowało ogniste pandemonium.
Dlatego pewnie wszędzie wprowadzają zamykane na klucz śmietniki - żeby to robactwo wyginęło.

(edit: konstrukcja mostu nie jest z drewna, tak tylko mówię. Jest ze stali i betonu i takie materiały można zapalić z pomocą materiałów nagrzanych do ponad 1500 stopni. Gdyby gazety paliły się w takiej temperaturze, populacja na ziemi zmniejszyłaby się o 90%, bo powiedz dziecku, że ma nie bawić się w palenie papieru.
Fosfor, termit i termat - ta wesoła trójka jest w stanie przeciąć stalową belkę przez stopienie.)

Pół roku temu został zlecony projekt renowacji mostu, tak to nazwijmy. Remontowano DOKŁADNIE te części, które spaliły się pewnego lutowego dnia.
Nikt nas nie poinformował, że w pomoście roboczym postawiono linię kolejową (z całym sprawnym zapleczem - po co?!?).
Nikt też nie powiedział, jak dużo pałęta się tam kabli, i to nie kabli należących tylko do firm telekomunikacyjnych, o nie. Skonsternowani byli pewnie też wykonawcy remontu, ale woleli chyba nie pytać, skąd biegną i dokąd prowadzą nieopisane pnącza.

Przecież mogli zadzwonić do telewizji, jak to się robi w każdym filmie produkcji USA, bo telewizja to czwarta władza, a to określenie sugeruje, że to władza niezależna przecież, nie? Orędownicy prawdy, tak się nawet czasem nazywa te sprzedajne dziennikarskie kurwy.

Most Łazienkowski łączy Warszawę z jej praską częścią. W tejże części, m.in. w kwartale Ostrobramska, od dziesięcioleci mieszczą się budynki wojskowe, w które są powtykane od II wojny światowej również budynki radzieckie, które to użyczyliśmy Rosjanom na gębę. Poprzez most biegnie najkrótsza droga do centrów rządowych, które przylegają do Łazienek (pewnie od ilości gówna, które ma tam miejsce, ta nazwa nie została przemianowana i nie zostanie).
Do tego, centrum policji znajduje się na Mokotowie, skąd najłatwiej i najszybciej skoczyć na jednostki wojskowe właśnie poprzez most Łazienkowski.

O co więc chodzi?
O bezdomnych z bombami fosforowymi w kieszeni?

zdjęcie: via TheClassyIssue

wtorek, 24 lutego 2015

Jestem zwycięzcą.


Koteczki, tak się składa, że zostałam nominowana do nagrody Liebster Blog Award przez przemiłą właścicielkę bloga, o tu - tego: Odcienie zieleni.

Tutaj oklaski. Głośniej. Dziwki, koks i lasery.
Co prawda nigdy wcześniej nie słyszałam o takim wyróżnieniu, ale teraz je mam i wiem o co biega, a mianowicie - jest przyznawane blogerowi przez innego blogera i znaczy mniej więcej:

“ej, Ty. Fajne to masz”.

Jest przyznawana blogom o mniejszej licznie obserwatorów (ja mam 3…) Zasady są takie, że dostałam teraz 11 pytań, na które zaraz odpowiem, i powinnam nominować 11 innych blogów, ale tak się składa, że nie mogę nominować 11 razy siebie, niestety.
To teraz pytanka.

1. Czy sądzisz, że człowiek może się zmienić?

Można zmienić ubranie, kolor włosów, rodzaj używanej pasty do zębów, dietę, można nawet polubić chodzenie na siłownię i to jest proste. Jak jesteś debilem, i chcesz zacząć myśleć, to jest trudne, ale wykonalne, tak myślę.

2. Czego najbardziej nie lubisz w czytaniu powieści (nie tylko tych blogowych)?

Nie czytam blogów za bardzo - to pierwsza rzecz. Raczej je przeglądam, żeby się z nich potem bezwstydnie nabijać.
Druga rzecz: do białej kurwicy doprowadza mnie:
-pseudo-intelektualny bełkot (mam 24 lata i piszę pierwszą powieść o zranionym serduszku, ale dodaję szczyptę filozofii i seksu, bo jestem taka harda/y)
-pisanie o ubraniach, jakby to był jakiś w ogóle temat
-pisanie o rzeczach oczywistych w oczywisty sposób
-brak polotu i kapeć zamiast pióra

3. Co cię skłoniło do pisania?

Szłam kiedyś do mojej jeszcze pierwszej roboty, a spacer był to zacny, bo 30 minut i byłam tak zła na cały świat, że napisałam pierwszą noteczkę, jak wróciłam do domu.

4. W jaki sposób chcesz być postrzegany(a) przez innych ludzi?

Generalnie - obojętne mi to. Może tylko jako osoba, która nie rzuca słów na wiatr, jak to poetycko się mówi o ludziach, którzy lubią odwalić manianę.

5. Masz możliwość spędzenia jednego dnia z dowolną osobą (istniejącą w rzeczywistości, obojętnie czy martwą, czy żywą) - kto by to był i co byś mu powiedział(a)?

Mój pradziadek, Franciszek.
“Chłopie, opowiadaj, będziemy to pisać”.
WIEM, że WSZYSCY obstawialiście Freddiego. No cóż, każdy się czasem myli.

6. Jakie jest twoje życiowe motto?

Strach jest tylko iluzją.
Ale w sumie, nie jest powiedziane ile mam mieć mott (mottów?) to jeszcze:

1. Banany z ciemnymi plamami są najpyszniejsze i wcale nie umiera się od zjedzenia końcówki
7. Jaki masz stosunek do wierzeń religijnych?
Nie mam z nimi żadnego stosunku.
To kolejne pudełko, w którym zamykamy naszą świadomość.
Nienawidzę wierzących idiotów, wierzący nie-idioci są mi obojętni, jedynie mnie zadzwiają.

8. Jakie jest twoje wymarzone miejsce, w jakim chciał(a)byś się znaleźć?

Sypialnia Franza Maurera.

9. Jaka jest twoja opinia na temat stwierdzenia: "pieniądze szczęścia nie dają"?
Ale można za nie zatankować autko.

10. W jakich trzech słowach opisał(a)byś samą(ego) siebie?

I am fabulous.

11. Co czyni cię szczęśliwym(ą)?

Przecena avocado.

Dziękuję za nominację, polecam się!

zdjęcie: via Pinterest

poniedziałek, 23 lutego 2015

Jemy popcorn przy hejcie.


Jakoś tak się składa, że nie mam dzisiaj serca do prasówek, zresztą domyślam się, że i tak dzisiaj cały świat je popcorn przy hejtach rzucanych na laureatów Oscarów, albo na tych, którzy znowu nie przyznali go Leonardo DiCaprio, co nie było tym razem trudne, bo nie zagrał w żadnym filmie w 2014 roku.

Moi mili, jak wiecie, mój gust filmowy nie jest zbytnio wysublimowany, bo jestem dozgonną fanką Rajchu, który jest tak bzdurny i ckliwy, że głowa boli, ale pozwolę sobie, jak każdy użytkownik internetu, wyrazić swoje zdanie, mimo że może to nikogo nie interesować.

Jakiś czas temu obejrzałam sobie Teorię wszystkiego, bo akurat ten film mi się udało znaleźć online i chodził bez cięcia się co 5 minut.

I był fest fajny, delikatny i jakiś taki bajkowy, mimo całej choroby Hawkinga.
Przykuwa uwagę historia jego żony, która chyba nie do końca się pisała na takie życie, a mianowicie, mąż, który jest geniuszem, a do tego ma najwyższy poziom niepełnosprawności, jaki może być. Plus trójka dzieci, strach, że on umrze, ale niechby umarł, bo jest kulą u nogi, ale przecież nie mogę tak myśleć, bo on jest chory i to nie jego wina…
A nie zapominajmy, że poznali się na uniwersytecie i Jane też miała jakieś ambicje naukowe, a była to dokładnie literatura, zdaje się, że hiszpańska.
No cóż, często tak jest, że za wybitnym mężczyzną, stoi jeszcze wybitniejsza kobieta, która potrafi go udźwignąć, razem z jego ego i to jest doskonały przykład.
Przypomina mi to związek Witkacego i jego żony, Jadwigi, ale to temat na inną noteczkę.

No i wchodzę dzisiaj na filmweba, tak sobie, bo raczej nie korzystam i z ciekawości powiedziałam “a co tam, poczytam kogoś innego niż siebie” i znalazłam sobie recenzję.

I cóż tu moje oczy widzą.
Jak 95% piszących, autorka ma ból dupy tak ogromny, że jego echo odbija mi się w oczach jeszcze do teraz. Bo dupiaty ten film, bo patos, bo nic szczególnego, bo nie ma nic o fizyce, ani o tym, że Hawking lubi creme brule, a do tego, wcale ta rola p. Redmayne’a taka trudna nie była, bo gorzej grać normalnego bohatera (?). No tak, dużo to on tam nie mówił, to nie było problemu ze spamiętaniem kwestii.
Nie chcę być złośliwa, ale wyczuwam, że jeden z ulubionych filmów autorki to pewnie Requiem dla snu. Albo taki, w którym reżyser był naćpany i zapomniał o początku.

I ja się poczułam zawiedziona, bo bym chciała, żeby ktoś fachowym okiem spojrzał, czy zdjęcia są dobre,czy nie, bo ja tego nie wiem na przykład, ale widzę, że krytyka filmowa zaczyna się opierać tylko na definicji słowa “krytyka”, bo teraz można krytykować wszystko, nawet jak się na tym nie znasz. “Filmowa” to zbędny dodatek.

Cóż. Dziękuję niebiosom za ten film, bo już wiem, że Eddie Redmayne jest najlepiej ubranym mężczyzną na Ziemi (czego w filmie nie widać, ale wyszukałam dzisiaj jakieś milion pięćset zdjęć i gdybym była nastolatką, jedno z nich  wisiałoby już nad moim łóżkiem).

A co do samego filmu i historii:

Niech pierwszy rzuci kamień ten, komu przez cały film nie chodziło po głowie pytanie, jak, do kurwy, oni mieli 3 dzieci, no JAK??

zdjęcie: via Pinterest

niedziela, 22 lutego 2015

Szuru-szuru.


Niedziela dniem bożym pozostanie nawet dla niewierzących, więc okazję tę ludzie gromadnie i stadnie wykorzystują na niedzielny spacer i spacerują, jak, nie przymierzając, Wokulski i jego czerwone odmrożone dłonie.

I ja się wybrałam na spacerek, bo siłownia okazała się być zamknięta o tej porze, o której zamierzałam tam iść.
I tak sobie szłam, ubrana jak pokurcz, bo miałam jechać tylko na siłkę i szłam, i myślałam, bo dużo myślę, ogólnie. Nie umiem nie myśleć.

I jeżeli kogoś z Was zastanawia, co ja mam w głowię w trakcie niezobowiązującej, samotnej przebieżki, to zapraszam.
 
Nie wiem jak Wy, ale ja wizualizuję sobie środek mojej głowy jako stół. I przy stole siedzą Myśli i zachowują się jak napierdolone osoby, którym sie wydaje, że to co chcą teraz powiedzieć jest MEGA WAŻNE i muszą powiedzieć to TERAZ, chamsko przerywając innym.

Szuru-szuru-szuru.
Narty. No pojechałabym, ale sto lat nie byłam. Ale mam chyba gogle.
I tutaj przypomina mi się, jak jeździłam za gnoja na narty, i że mój brat miał taką śmieszną czapkę błazna z polaru z dzwoneczkami i kurtkę miał czarno-szarą. I wspominam też jak ojciec kupił mi smycz i na tej smyczy sobie jeździłam, przyczepionej do szelek na plecach.

Szuru-szuru.
O, but się odkleił już prawie cały z przodu. Niefajnie. A jest woda i roztopy, to już ekstremalnie niefajnie. I sobie myślę, że chyba będzie trzeba kupić inne butki. A szkoda, bo te lubię i do wszystkiego pasują. Uh, ale są brudne, wyglądam jak pener.
Robi mi się trochę głupio i przez chwilę myślę, czemu nie jestem taką osobą, która prasuje ciuchy i czyści buty. Mogłabym wtedy nosić koszule. A mało noszę, bo nie prasuję.

Szuru-szuru.
Przypominam sobie, co wczoraj dostałam od przyjaciółki do jedzenia na imprezie i postanawiam zrobić coś podobnego, jak tylko wrócę do domu. Zrobię też dużo innych rzeczy, bo jest niedziela, więc muszę jechać do sklepu po paprykę (tak, wiem. Ja też siebie nie rozumiem).

Szuru-szuru.
Mijam dwójkę młodych chłopaków, którzy siedzą na ławce i rozmawiają, przyszli na spacer, tak jak ja (mijam ich potem jeszcze raz w innym miejscu). Kurde, co to za czasy, że taki widok mnie dziwi. Nie mieli browarów, petów, dziewczyn. Po prostu, siedzieli i rozmawiali i na dodatek wyglądali normalnie, a mieli po jakieś 18 lat i żadnych rurek, ani innych.
Ogarnia mnie nostalgia, ogólnie. Myśli dryfują w stronę Polski, rolników, Polaków i ich nienawiści. Smutno mi, że Polska została sprzedana, co w sumie stało się już dawno temu.
Aż ciśnie się na usta “Poland, you’re drunk, go home.”

Szuru-szuru-szuru.
Idę osiedlem domków, gdzie ludzie stawiają sobie psy dookoła swoich nieboatych posesji. I te debilne tabliczki w stylu “JA tu rządzę”, albo “Wchodzisz na swoją odpowiedzialność”.
Kto je, kurwa, kupuje? Debile jakieś chyba.
W ogóle bezsensu.

Szuru-szuru-szuru.
Wpadam na pomysł, że napiszę o tym noteczkę i myśli ukierunkowują się. Co by tu pomysleć, żeby to napisać potem.

My mind fucked me.

zdjęcie: via Pinterest

czwartek, 19 lutego 2015

Ślicznotki.



Piękno.
Jest jak najbardziej gromko witane przez mężczyzn i pożądane przez nastolatki na całym świecie. Ale też przez dwudziestki, trzydziestki i wszystkie inne.

Niewiele jest dziewcząt niezaprzeczalnie pięknych, chociaż internet twierdzi inaczej i pokazuje mi codziennie perfekcyjne sylwetki, gęste włosy, duże oczy, wystające kości biodrowe i policzkowe oraz resztę doskonałych przymiotów kobiet doskonale pięknych.

Nie skupiajmy się jednak na braku pasztetów w sieci, które to braki są tylko czasem przełamywane kompaniami  społecznymi w stylu modelka z zespołem Downa na wybiegu w czasie nowojorskiego tygodnia mody, czy otyłe kobiety z mydłem Dove w ręce. To nie ma na celu zmiany kanonu piękna, nie łudźmy się.
Wyrocznie i tak traktują nas jak śmieszne trolle, którym łaskawie, czasem, pozwalają wytknąć nos z szafy, żebyśmy im popląsali przed nosem.

Ale o czym to ja…

Aha, piękno.

Zawsze chciałam być piękna, od małego. Jednakowoż, przyszło mi się rozliczyć z tym marzeniem dość szybko, bo są rzeczy, których nie przeskoczysz, jak np. totalna zmiana swojej struktury kostnej, zjedzenie łyżeczki cynamonu (nie uda Ci się nawet na klepie), obejrzenie “Co się wydarzyło w Madison County” bez łez i zachłystywania, czy właśnie bycie pięknym, jeżeli natura zadecydowała inaczej.

Zaczęła się więc krucjata zmiany wizerunku, czyli koszmarne fryzury na asymetrię, czyli z jednej strony jakby Rihanna, a z drugiej John Lennon, co pasuje do siebie jak pięść do nosa, potem jakieś totalnie debilne plany wstawania o 5 rano, żeby z siebie robić żyletę, jakieś śmieszne ciuchy (to mi akurat zostało w pewnych dawkach, do dzisiaj), łażenie w szpilkach (co przy ponad metrze siedemdziesiąt, którym dysponuję jest mało zachęcające dla mężczyzn mniejszych ode mnie o głowę), oczywiście, były też diety i plany treningowe, ale o dziwo, wstawałam rano zawsze taka sama.

Nie wiem, kiedy przyszło przełamanie. Może wtedy, kiedy zrobiłam sobie pierwszy tatuaż, albo kiedy po prostu machnęłam ręką, bo wolałam się wyspać, niż nakładać tapetę na twarz?
Może piękny zamieniłam na charakterystyczny?

W zasadzie, to ja nie o tym chciałam, ale bywa, że moje myśli są poskręcane jak, nie przymierzając, kable pod moim biurkiem.
Bo ja chciałam o pięknych dziewczynach właśnie.

Że w sumie, to one wcale nie mają lekko.
Co prawda, zaoszczędzają te 30 min rano, bo muszą nakładać mniej twarzy na siebie, ale i tak większość ludzi traktuje je jak trofea, które fajnie sobie ustawić za szybką w barku i patrzeć, i myśleć sobie, że kurwa, dałem radę, wyrwać taką dziesiątkę.
Nie mówiąc o nienawiści brzydkich ludzi.

No cóż, to takie luźne przemyślenia na dziś, Koteczki.

zdjęcie: via TheClassyIssue

poniedziałek, 16 lutego 2015

Wprost nieprawdopodobne.


Bęc, bęc, dzisiaj nie będzie prasówki, a bedzie molestowanie.


Powiedzieć trzeba jasno, że zarówno telewizja, jak i gazety (te “poważane “stacje i tytuły) to to samo, co pudelek, albo życie na gorąco, bo są tak samo rzetelne i obiektywne, tyle że ludzie tam noszą do roboty garniak, więc od razu dodajemy im w myślach trochę oleju do głowy.


I jakiś czas temu, w sławnej gazecie, gdzie redaktor naczelny ma imię po ostatnim wieczorze roku i który po godzinach bawi się w Rejtana, tyle, że pilnuje nie drzwi, a komputera, i tak zwanej wolności słowa, która teraz polega na pisaniu bzdur i nieodpowiadaniu za nie, pojawiła się bajka.


Był sobie kiedyś dziennikarz i miał koleżanki, ale szybko tracił ich sympatię, kiedy próbował je na chamca i bez galanterii zaciągnąć do łóżka. W artykule nie ma ani nazwisk, ani konkretnych danych, co przydaje całej sprawie rys nieoczywistości, ale skoro jest zagrożona nadobność jakiejś niewiasty, wszyscy sprawnie i bezbłędnie odgadli o kogo chodzi.


I tak, Kamil D., lat 46 z tego powodu nie zagosci dzisiaj w waszych domkach o godzinie 19.


I wiecie co, ja wcale nie chcę stawiać w obronie podobno molestowanej, która się tak poczuła po skandalicznym tekście, “widzę, że nie masz majtek pod dżinsami, jedziemy do mnie?” bo jakoś mnie on nie oburza, bardziej zastanawia mnie, jakie soczewki nosi pan Kamil.
On twierdzi nie molestowałem, a ona nie ma nawet nazwiska, z tego co widzę.


Cóż, gnój z jego ust spłynął juz dawno, kiedy wypłynęło nagranie z nim w roli głównej, gdy to narzekał na nieumyty stół, a robił to jak rasowy cham i prostak, i nie ma w tym nic śmiesznego.


Co dalej, no cóż, myślę, że możemy spodziewać się jakiegoś mini-huraganu za naszymi plecami, bo jak gawiedzi rzucą słowa, które jednoznacznie są zwiazane z seksem, to tym gawiedź będzie żyła przez kilka dni i na pewno nie zauważy jakiejś pokątnie wprowadzanej ustawy, albo innych zaostrzeń.
Myślę też, że za niedługo usta otworzy jeszcze jakaś inna prezenterka, której ktoś, kiedyś, coś.
Czekam też na jakieś nowe koszulki z napisem, że tak wygląda feministka i na całej szerokosci państwa Piastów dziewczęta będą je kupować i fotografować się w nich i w samych majtkach na insta, no bo przecież można.


Problem molestowania w pracy to trudny temat, owszem.
Problem przemocy wobec kobiet to jeszcze trudniejsza rzecz, a tym trudniejsza, im bardziej staje się narzędziem w cudzych rękach.

Ludzie XXI wieku wcale nie umierają w nocy z miłości, jak to pisała pani Haller, tylko tworzą słowa i zasady, w których się nie odnajdują i obijają się między nimi jak kręgle, bo są zbyt zajęci stukaniem w telefony i czytaniem “niusów”, no bo słowo wiadomości jest zbyt mało interesujące.


I tak sobie myślę, czy gdyby pan z telewizji powiedział, że pięknie wyglądasz, może dasz się zaprosic na kolację i gdyby dała, to czy to byłoby molestowanie?


Szkoda, że mu sie nie chciało nawet przez moment pomyśleć, jeżeli faktycznie tak było.

zdjęcie: via Pinterest

sobota, 14 lutego 2015

Love of my life.


Nie wiem, czy pamiętacie, Koteczki, ostatnimi czasy szukałam Auteczka do przygarnięcia, gdyż jeździłam Autem Taty, a wiadomo, że każdy woli mieć swoje - czy to dziecko, żonę, czy męża, ja nie chcę dziecka, więc zaadoptowałam bialutką Skodę Felicję.

Ta przyjemność kosztowała mnie niecały tysiąc polskich złotych, za to za jebane ubezpieczenie musiałam zapłacić 1145 złotych, więc Skodzinka-Słodzinka ma lepsze ubezpieczenie niż jej właścicielka.

W poniedziałek, po odbyciu stosownej jazdy próbnej z Tatą na przedzie, weszłam do niej z rana, dumna i blada i tutaj zaczyna się, mam wrażenie, że nigdy niekończąca się historia moja i jej, bo przy pierwszym wciśnięciem pedału gazu i sprzęgła, zostałyśmy na siebie skazane.

Wyjeżdżam z parkingu spod domku, brak wspomagania daje o sobie znać, jak również brak czujnika parkowania (co akurat jest spoko). Jestem zlana potem, a dalej nie ujechałam nawet 5 metrów w linii prostej, jest ślisko jak cholera i mimo, że auto zgasło mi dwa razy, widzę oczami wyobraźni, jak przejeżdżam dzieci, idące na wagary, bo nie umiem wykręcić.
Okej, zwycięstwo, jedziemy.
Jadę jakieś 5 minut i Skodzinka przestaje współpracować, zaczyna się krztusić, nie rozumiem kontrolek poziomu gazu i benzyny, bo cały czas migają, ostatkiem sił doczołgujemy się do parkingu, który jest jakieś 7 minut porządnym marszem od mojego domu.

Zaczynam sie zastanawiać, jak ja zaniosę ten złom na śmietnik, gdzie, najwyraźniej, jego miejsce. Drżącymi ręcami wykręcam nr do Taty.

“Ola. Wyłącz gaz, bo się skończył. Pojedziesz na benzynie”

Aha, no ok. Wizja mnie, ciągnącej Skodzinę na wysypisko, powoli się oddala, jedziemy do pracy.

Jeżdżę nią tydzień, no i tak:

Wycieraczka z tyłu nie działa, bo opadła poza szybę, więc zabawne są te poranne włajaże, kiedy wszystko jest skute lodem. O tyle bardziej zabawne, że lód jest też od wewnątrz, co skumałam za jakimś 3 razem.

Wylanie połowy olejku eterycznego o smaku pomarańczy na tapicerkę daje efekt stęchniałej pomarańczy, aczkolwiek jest to lepsze, niż stęchlizna.

Zamek centralny ssie, szczególnie, kiedy masz głowę w dupie, tak jak ja.

Przy szybszej jeździe Skodzina zaczyna wydawać dziwne odgłosy, jakby pyrkanie. Głowie się i głowię i chcę to zignorować.
Przedwczoraj odkryłam, że to drążek zmiany biegów, drży. Trzeba go docisnąć i po sprawie.

Kocham to auto. Jest takie jak ja. Nieogarnięte i strasznie wolno się rozpędza, ale jak już się rozpędzi, zabija.

zdjęcie: via Pinterest