środa, 10 września 2014

Przez żołądek do piekła.



Co jakiś czas wspominam, że nie umiem gotować i tak mi sie wydaje, że niektóre Kotałki mogą zachodzić w głowę, co takiego ja robię w kuchni, bo coś muszę jeść, skoro cynizmem, zgorzknieniem i ogólnym rozczarowaniem nikt się jeszcze nie najadł.

No to kolejny raz, zapinajcie pasy, koteczki, zapraszam do kuchni.

Najpierw zakupy.
Zazwyczaj rozbijam się po wszystkich pobliskich sklepach, bo lubię tracić czas między półkami, wyobrażając sobie, że od czekolady nie rośnie tyłek, a żółty ser ma działanie odchudzające.

Wrzucam do koszyka to co zawsze, czyli warzywa, soczewicę czerwoną, ziemniaki i jajka. Znam miejsca, gdzie leżą te towary w każdym z hipermarketów w odległości 100 km od domu, i mogę po nie sięgać z zamkniętymi oczami, ale nie robię tego, bo nie lubię zwracać na siebie uwagi, kiedy mam ubrane okulary.

Wracam do domu, ledwo żywa, bo siaty są ciężkie, mimo tego, że to tylko zielenina.
Biorę się do gotowania, czyli rzeczy, która wychodzi mi najlepiej na świecie, zaraz po haftowaniu i jodłowaniu.

Własna inwencja i oszczędność czasu, to dwie złote zasady, którymi kieruję się w życiu, i w kuchni również.
Pakuję więc wszystko do gara (najpierw cebula z oliwą, żeby nie jeść samej wody, bo smakuje jak karton), zalewam wodą i czekam.

Kto by czekał przy gazie, wychodzę z kuchni.
Alarmujące syki, które zaczynają stamtąd dochodzić jakieś 10 minut później oznaczają, że czas pobiegać.
Unoszę pokrywkę, para, która bucha mi w twarz, z pewnością jest w stanie oczyścić moją skórę do 10 warstwy.
Trochę się przypaliło, mieszam, jestem o włos od tego, żeby gar nie spadł na mnie.

Doprawiam hojnie i z fantazją, o czym przekonuję się, jedząc obiad. Lepsze za ostre, czy za słone?

Oczywiście, gar starcza na jakieś 4 dni zdrowej strawy, w 4 dzień decyduję się jechać do rodziców.

Smacznego!

zdjęcie: via Pinterest

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz