sobota, 18 października 2014

Ola na kompletnym zadupiu.


Kotałki, jak już kiedyś wspominałam, w życiu każdego człowieka przychodzi czas na zmiany. Więc zamiast typowej owsianki na śniadanie, tego dnia zjadłam kanapkę.

Umyłam głowę i pojechałam auteczkiem do Tego Większego Miasta.
Taka sytuacja, że miałam rozmowę o pracę (II poziom) - w ramach rozerwania się, wysyłam czasem moje przebogate CV i uczęszczam na takie spotkania, jeżeli ktoś pozna się na moim geniuszu i mnie na nie zaprosi.

Pech chciał, że dzień wcześniej była impreza, zaczęłam puszczać (jako DJ KAŻDEJ imprezy) Die Antwoord, no i wróciłam do domu co najmniej nie o odpowiedli mniej porze i w stanie co najmniej nieodpowiednim, jak na planowaną rozmowę.

W oparach porannego miasta zaparkowałam rydwan (oczywiście sto mil od celu, bo lubię chodzić) i ruszyłam.
Z malutkim przystankiem na wizytę w miejscu, gdzie na nawet król chodzi piechotą, bo kac czasem ma takie nieprzyjemne objawy.

Praca, jaką mi oferowano, miała być oczywiście super-hiper, obsługa Klienta, może z rosyjskim, bo gość, który przeprowadzał pierwszy etap, mówił trochę nie po polsku, jak na mój gust.
Siadłam w poczekalni, naprzeciwko mnie pani zza komputera, z nogą w gipsie każe czekać, czekam. 2 typów obok narzeka na rwę kulszową (WAT? co to jest, myślę sobie i błogosławię internet w telefonie).
Pach, pach, wychodzi jakaś panna, na oko w moim wieku, prosi mnie do pokoju, w którym druga panna mi oznajmia, że

no cześć, będziesz dzisiaj ze mną pracować, miło Cię poznać, o Ola? Ja też mam tak na imię, no popatrz, ha, ha, a dlaczego zmieniasz pracę, a jak sobie radzisz w stresie, uprawiasz sport, jakiej muzyki słuchasz, masz pasję, co robisz w wolnym czasie?

Jest niewysoka, ma na sobie najgorszą rzecz, jaką wymyśliła ludzkość od czasów tych śmiesznych plecaków, które są z przezroczystego plastiku i wszyscy widzą, co masz w środku, czyli żakiet z dresu (sic!), spodnie koloru khaki i bardzo ładną, różową szminkę na ustach. Ma też wyraz twarzy suki.

Siłą się powstrzymuję przed palnięciem jej w łeb, boli mnie głowa, mam ochotę powiedzieć, że w wolnym czasie jem baby z nosa.

Wsiadamy do auta, trochę nieładne, trochę brudne, jest mi smutno, że zostawiłam auteczko i odpoczynek za sobą.

Po poziomie pytań pani ha-ha, mam wrażenie, że robota za grube miliony nie wchodzi w grę, ale z ciekawości stwierdzam, że może spróbuję, bo a nóż widelec.
Żaden nóż. Nawet widelec.

I tu się koteczki zatrzymamy. Idę gotować (poważnie! ja!), to znaczy piec babeczki i bawić się z królową wszystkich kotałek, czyli moją Kotałką. Tak ma na imię, co zostało potwierdzone wpisem do jej książeczki zdrowia w zeszły wtorek. Możecie więc porzucić nadzieję na posiadanie najpiękniejszego kota na świecie, bo właśnie leży na moim łóżku.

to be continued.

zdjęcie: via Pinterest


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz