środa, 22 października 2014

Ola na kompletnym zadupiu vol. 2



to o czym to ja Kotałki, ostatnio…
Ah, no tak. O mojej przygodzie w super-hiper firmie, która pozwala nosić pracownikom dresowe żakiety.

Ola na kompletnym zadupiu. 

No to lecimy dalej, bez zbędnego mędzenia: zapakowani w 5 osób w jednym aucie, ruszyliśmy na podbój. Tylko czego, kogo i czym - chuj wie, bo dalej żadna z Pań, opiekujących się nami w ten dzień, nie puściła pary z ust.

Zaczęły się pytania o formy marketingu bezpośredniego i jego wyższości nad marketingiem pośrednim. Siedzę więc, jak idiota, z notesem w ręce i wypisuję te pierdoły, czuję się jak na lekcji z beznadziejnym zastępstwem, bo nauczyciel prowadzący zachorował/umarł/zapił i teraz muszę pracować w grupie z imbecylami i wymyślać wszystko sama.

[żałuję, że nie podałam przykładu bab na targu, które zapijaczonymi głosami wieszczą o tanich fartuchach, tudzież majtkach w nietypowych rozmiarach]

No, nieważne.
Nagle auto się zatrzymuje, wysypujemy się z niego na szczerym zadupiu miasta, od którego Myslovitz wzięło swoją nazwę, a ja dalej zachodzę w głowę, co mnie tego dnia, pięknego i słonecznego, jeszcze czeka.
Moje pytanie, gdzie jest ta firma do której idziemy, zostało zignorowane, za to koleżanka o wyrazie twarzy suki spytała, czemu robię sobie tatuaże.

[BO LUBIĘ BÓL.]

Wyłaniam się z nią i jeszcze jakimś chłopem (to jego 3 dzień pracy) z przydrożki, oczom moim ukazują się domy jednorodzinne i oni, niepokojąco podobni do świadków Jehowy (ona w żakiecie, on w garniaku z połyskiem), zmierzają ku pierwszemu, naciskają dzwonek, zero responsu, panna wyciąga rękę, naciska klamkę, zaczyna gwizdać (to na psy, jak mi później powie) i dochodzi do drzwi wejściowych, w które puka.

No wiecie, tak normalnie, puk, puk.
Puk, puk w sobotnie przedpołudnie, bez zgody właścicieli na to puk, puk.

I już wiem, że wdepnęłam w gówno.

Dzień dobry, bo my reprezentujemy firmę X, czy rozmawiam z płatnikiem za energię, o to miło mi, mogłabym zająć chwilkę, bo jest taka sprawa, mam dla Państwa świetną ofertę gwarancji ceny tej energii, która będzie co roku się podwyższać, ale miesięcznie nie będzie rosnać i w weekendy będzie w ogóle za darmo, tylko muszą państwo podpisać umowę bez czytania, a potem mogą z niej zrezygnować do dni dziesięciu, bla, bla, bla…

Wstyd mnie ogarnia, nie wiem, czemu zacisnęłam zęby, chcę oficjalnie poczekać do przerwy, żeby im powiedzieć, że mogą się serdecznie pierdolić.

Wizja pracy w której sama opłacam sobie dojazdy (czy to benzyna, czy to bus, czy to pociag, czy koń) i każdy dzień wolny oddala mnie o tydzień od awansu, gdzie muszę łazić po domach i być akwizytorem tak długo, aż wyrobię dzienny target, nie jest w połowie tak przerażająca jak to, że muszę ludziom wciskać kit.

Nie dałam rady do przerwy.

Udało mi się złapać sympatyczną Panią z dzieckiem i z samochodem, podwiozły mnie na przystanek, godzinę i 20 minut później byłam już w centrum innego miasta, pijąc kawę i śmiejąc się, mimo wszystko, do rozpuku.

Morał z tego jeden: nie rozmawiaj z nieznajomymi.

zdjęcie: via Pinterest


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz