wtorek, 18 listopada 2014

Zjadliwe.


Mam ochotę odejść na moment od kłótni, polityki i seksualnej przemocy, bo uszy mi więdną, ręce opadają, jednakowoż pierś trzyma się dzielnie, dzięki bogu.

Wysyłam całuski wszystkim Koteczkom i zapraszam do relaksu w kuchni ze mną, wynaturzoną wersją Marthy Stewart w kolorze nieblond.

Piąteczek. To świetny dzień na to, żeby obiecać sobie, że nie idę do baru, nie wychodzę w ogóle nigdzie, tylko z kapciami na stopach tworzę mistrzowskie dzieła kuchennej inżynierii.

Zapobiegawczo, zrobiłam zakupy wcześniej, żeby uwarzyć, co następuje:
  • babeczki z fasoli
  • zupę z kalafiora
  • pesto z jarmużu

Jak zawsze podekscytowana, z wizją cherubinów nad głową, które będą tańczyły nade mną, jak juz skończę gotować, wyciągnęłam wszystkie możliwe rzeczy z szafek, bo dużo znaczy lepiej i na pewno bardziej się uda.

Oszczędzę Wam szczegółów, ale wyobraźcie sobie mnie w niniejszej konfiguracji:

rozmawiam z bratem, blenduję i kroję, a trzecią ręką mieszam warzywa na zupę, cudem unikając poparzenia 3 stopnia, bo mi się musnęło garnek za mocno. Mam kakao we włosach, oczach i każdym możliwym otworze od szyi w górę, bo jak zwykle, machnęłam w stronę miski ze zbyt dużym animuszem. Kaszlę i otwieram okno, bo para z garnka z kalafiorem zaczyna przypominaćcoś stałego, co można kroić nożem. Znaczy można by kroić nożem, bo aktualnie to wszystkie są brudne, jak również łyżki, ponieważ z rozmachem wyciągam jedną po drugiej, zostawiając na uchwycie szuflady ślady ze zblendowanej fasoli.
Robię jeszcze jabłka do babeczek, wsypuję do nich jakąś przyprawę korzenną, która w kontakcie z wodą i jabłkami tworzy glut w kolorze brązowym, a mi robi się słabo, bo jabłka do babeczek są niezbędne, a nie mam więcej.
Palce u rąk śmierdzą mi czosnkiem i bolą mnie od rwania jarmużu, bo skurwysyn jest twardy i nieuległy. Brat dyplomatycznie wychodzi z kuchni, bo stajnia Augiasza to pikuś przy syfie, który potrafię urządzic w czasie krótszym niż 10 minut.
Koteczka jest zachwycona, siedzi na podłodze w kuchni i liże podłogę.

Wszystko wyszło, o dziwo, całkiem zjadliwe.
“Zjadliwe” to moje ulubione określenie, które doskonale i dobitnie określa moje umiejętności kulinarne. Oczywiście, nie ustaję w staraniach, żeby dołożyć do tego jeszcze “nawet całkiem”.

Po posprzątaniu kuchni poszłam się napić.

zdjęcie: via JA Sama. Moja kuchnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz