poniedziałek, 3 listopada 2014

jestę sentymentalna?

Wszyscy wiedzą (albo wyobrażam sobie, że wiedzą, bo czytają mojego blogaska namiętnie i najlepsze fakty zapisują w kajetach, żeby mieć o czym ze mną rozmawiać, jak się wreszcie szczęśliwie na mnie natkną w moim rodzinnym mieście), że kocham autobusy.

Ogólnie, pałam jakąś niezrozumiałą miłością do publicznych środków transportu, tak samo jak do mężczyzn niebezpiecznych, czyli inteligentnych, niegrzecznych i nie pytających o pozwolenie w żadnym wypadku, z tym błykiem skurwysyństwa w spojrzeniu, uśmiechu i głosie, ale to akurat dość popularna, wśród płci pięknej, słabość.
O czym ja to…
Aha, o środkach. Transportu.

Skumajcie taką sytuację: mój brat mieszka jakieś 20 km ode mnie, można tam dojechać busem, albo ciapągiem, oczywiście, autem również. I przyjechał był w zeszły piąteczek, nareszcie! Został do dnia następnego, miałam odwieźć go Auteczkiem, ale Auteczko dało dupy i w drodze powrotnej do domku z cmentarnego rajdu, huczało tak głośno, że nawet podkręcanie muzyki nic nie dało.
Powód: Rozsypane do cna hamulce tylnie.
Pobladłam i nie odwiozłam.
Znaczy nie odwiozłam autem, ale za to odwiozłam busem.
I wiecie, ja bardzo kocham mojego brata, i jest to miłość porównywalna do wieczornych powrotów do domu w zimnym busie, który może nawet śmierdzieć żulem, przeżyję to, więc naprawdę, nie było to z mojej strony specjalne poświęcenie.

Jeździłam na studia przez bite 3 lata.
Pociągi do Sosnowca lubiły czasem nie przyjeżdżać wcale, co powodowało konieczność natychmiastowego sprintu na najbliższy przystanek autobusowy, a ja nie jestem najlepszym sprinterem, lepiej wychodzi mi szuranie a la marsz.
Droga z dworca na uczelnię z buta trwała 25 mnut, przy dobrym szuraniu. Nigdy nie zapomnę tego sztachania się mroźnym powietrzem po wyjściu z czeluści dworca, na którym śmierdziało moczem i niechęcią do życia, jesu jak pięknie.

Nie zapomnę nigdy powrotów do domu autobusem o numerze 154 i niebieskim odwłoku (bo wyglądał jak robak), bądź 807 o odwłoku czerwonym, które nigdy nie widziały słowa niskopodłogowy. Świeciło słońce, albo padał deszcz, mojej przyjaciółce wciągnęło kiedyś włosy, kiedy zamykały się drzwi. W tych busach spałam z otwartą buzią nad notatkami, to w nich przypominałam sobie, że znowu nie mam kluczy do domu, to w nich płakałam z powodu jakiegoś buca, to w nich zostawiałam plastikowe pudełka z resztkami obiadu.
Opowiadałam w nich miliony historii, z których śmiali się ludzie, których nie znałam, obejrzałam miliony twarzy, dopowiedziałam im życia, uczucia i emocje.
To nimi gnałam na spotkania w najlepszych gronach, owiana dymem z papierosa, którego ukradkowo podwędzałam Tacie przed wyjściem z domu, z kieliszkiem w torebce. W nich zakochiwałam się na śmierć w muzykach i pisarzach.

Załapałam kiedyś robotę w Gliwicach, trwała akurat przebudowa drogi, więc taka wycieczka to było bite ponad 60 minut cudownej jazdy. A z przystanku do TESCO, w którym przyszło mi harować - 60 minut spacerem. I nie było mnie stać na bilety, żeby sobie z centrum dojeżdżać, bo byłam studentką, bez wypłaty, a rodzice wyjechali na wakacje, zostawiając mi co prawda co nieco pieniążków, które jednak radośnie przepiłam i przepaliłam.
I to były świetne wycieczki, ani razu nie miauknęłam, że to tak daleko.
Do dziś sobie obiecuję, że się tam jeszcze wybiorę, tak w formie sentymentalnego włajażu po latach.

I wiecie co, Koteczki, miałam napisać dzisiaj cos uszczypliwego i kąśliwego, jak na heterę przystało, a z kieszeni mi powylatywały wspomnienia, no i masz.


zdjęcie: via Pinterest

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz