Wszyscy
wiedzą (albo wyobrażam sobie, że wiedzą, bo czytają mojego blogaska
namiętnie i najlepsze fakty zapisują w kajetach, żeby mieć o czym ze mną
rozmawiać, jak się wreszcie szczęśliwie na mnie natkną w moim rodzinnym
mieście), że kocham autobusy.
Ogólnie,
pałam jakąś niezrozumiałą miłością do publicznych środków transportu,
tak samo jak do mężczyzn niebezpiecznych, czyli inteligentnych,
niegrzecznych i nie pytających o pozwolenie w żadnym wypadku, z tym
błykiem skurwysyństwa w spojrzeniu, uśmiechu i głosie, ale to akurat
dość popularna, wśród płci pięknej, słabość.
O czym ja to…
Aha, o środkach. Transportu.
Skumajcie
taką sytuację: mój brat mieszka jakieś 20 km ode mnie, można tam
dojechać busem, albo ciapągiem, oczywiście, autem również. I przyjechał
był w zeszły piąteczek, nareszcie! Został do dnia następnego, miałam
odwieźć go Auteczkiem, ale Auteczko dało dupy i w drodze powrotnej do
domku z cmentarnego rajdu, huczało tak głośno, że nawet podkręcanie
muzyki nic nie dało.
Powód: Rozsypane do cna hamulce tylnie.
Pobladłam i nie odwiozłam.
Znaczy nie odwiozłam autem, ale za to odwiozłam busem.
I
wiecie, ja bardzo kocham mojego brata, i jest to miłość porównywalna do
wieczornych powrotów do domu w zimnym busie, który może nawet
śmierdzieć żulem, przeżyję to, więc naprawdę, nie było to z mojej strony
specjalne poświęcenie.
Jeździłam na studia przez bite 3 lata.
Pociągi
do Sosnowca lubiły czasem nie przyjeżdżać wcale, co powodowało
konieczność natychmiastowego sprintu na najbliższy przystanek
autobusowy, a ja nie jestem najlepszym sprinterem, lepiej wychodzi mi
szuranie a la marsz.
Droga
z dworca na uczelnię z buta trwała 25 mnut, przy dobrym szuraniu. Nigdy
nie zapomnę tego sztachania się mroźnym powietrzem po wyjściu z
czeluści dworca, na którym śmierdziało moczem i niechęcią do życia, jesu
jak pięknie.
Nie
zapomnę nigdy powrotów do domu autobusem o numerze 154 i niebieskim
odwłoku (bo wyglądał jak robak), bądź 807 o odwłoku czerwonym, które
nigdy nie widziały słowa niskopodłogowy. Świeciło słońce, albo padał
deszcz, mojej przyjaciółce wciągnęło kiedyś włosy, kiedy zamykały się
drzwi. W tych busach spałam z otwartą buzią nad notatkami, to w nich
przypominałam sobie, że znowu nie mam kluczy do domu, to w nich płakałam
z powodu jakiegoś buca, to w nich zostawiałam plastikowe pudełka z
resztkami obiadu.
Opowiadałam
w nich miliony historii, z których śmiali się ludzie, których nie
znałam, obejrzałam miliony twarzy, dopowiedziałam im życia, uczucia i
emocje.
To
nimi gnałam na spotkania w najlepszych gronach, owiana dymem z
papierosa, którego ukradkowo podwędzałam Tacie przed wyjściem z domu, z
kieliszkiem w torebce. W nich zakochiwałam się na śmierć w muzykach i
pisarzach.
Załapałam
kiedyś robotę w Gliwicach, trwała akurat przebudowa drogi, więc taka
wycieczka to było bite ponad 60 minut cudownej jazdy. A z przystanku do
TESCO, w którym przyszło mi harować - 60 minut spacerem. I nie było mnie
stać na bilety, żeby sobie z centrum dojeżdżać, bo byłam studentką, bez
wypłaty, a rodzice wyjechali na wakacje, zostawiając mi co prawda co
nieco pieniążków, które jednak radośnie przepiłam i przepaliłam.
I to były świetne wycieczki, ani razu nie miauknęłam, że to tak daleko.
Do dziś sobie obiecuję, że się tam jeszcze wybiorę, tak w formie sentymentalnego włajażu po latach.
I
wiecie co, Koteczki, miałam napisać dzisiaj cos uszczypliwego i
kąśliwego, jak na heterę przystało, a z kieszeni mi powylatywały
wspomnienia, no i masz.
zdjęcie: via Pinterest

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz