środa, 23 kwietnia 2014





Z dala od świąt wielkiej nocy, święcenia koszyków, kupowania 5 kg chleba, kanonizacji osób wielkich, bądź niewielkich, jak wolicie.


Jeszcze dalej od prowokacji opętanych szałem polityków przed wyborami.


Daleko też od ciemnych nocy w dusznych lokalach, gdzie piwo rozlewa się litrami do żołądków i na podłogi, gdzie mężczyźni wręczają Ci swój telefon do rąk, mówiąc 'tu jest Twój numer', co jednak nie jest zacnym tekstem na podryw.


Mile całe od nowych odcinków nowych seriali, nowych kolorów włosów, kłótni i rozczarowań, moich nowych bransoletek, smutnych końców i kolejny raz rozklejonych butów.


Dzisiaj napotkałam mojego znajomego, który, raz na jakiś czas, grzebie moje autobusowe marzenia o spokojnej i relaksacyjnej podróży swoim natrętnym gadaniem.


Dzisiaj byłam dla też siebie swoim własnym, autobusowym, bohaterem. Chuj, że w berecie, bo padał deszcz.


Zobaczyłam go już z daleka, jak wypełza ze swojej klatki i macha do mnie. Zauważył mnie, już za późno, co teraz? Chwytam się swoich pleców, odwracając się do niego tyłem, że niby chcę jeszcze raz zerknąć na reklamę w witrynie.


Nadjeżdża bus.


Chcę wejść tylnymi drzwiami, kierowca ich nie otwiera, więc wchodzę środkowymi. Słowny terrorysta wchodzi pierwszymi.

Czmycham na sam koniec, siadam z impetem, tak, że siatka ze zdrową wałówą obija mi się boleśnie o kostki.

Nagle drugie bęc!

Siada obok mnie, uderza mnie w udo i krzyczy mi nad moicm uchem z włożoną słuchawką, różową:
'no ej!!'

Ja, nie wyciągając nawet rzeczonej słuchawki, mówię:


'wiesz co, naprawdę nie mam ochoty rozmawiać'


Spędziliśmy 15 minut jazdy bez słowa.


No, mózg rozjebany, właśnie potrząsam swoją ręką w geście zwycięstwa i gratulacji. I zachwytu, rzecz jasna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz