piątek, 14 lutego 2014



Kiedyś, będąc małym dziecięciem, zostałam zaprowadzona przez mamę do okulisty. Nie pamiętam za dużo, ale nigdy nie zapomnę dwóch rzeczy:

-upiornych, czerwonych oczu starej Pani, która wyglądała na poparzoną kwasem w okolicach dolnych powiek (a to tylko zapalenie spojówek)

-przykazania Pani Doktor: noś okulary przy patrzeniu na telewizję.

Oczarowana swoim intelektualnym wyglądem, ochoczo nosiłam okulary wszędzie, nawet do ubikacji i na ulicę. Ale ta miłość trwała krótko. Oprawki się wyregulowały, albo zmniejszyła mi się głowa i porzuciłam ten symbol establishmentu. Poza tym, założono mi też aparat na zęby, więc byłam zdania, że jednego oszpecenia na twarz wystarczy.

Minęło 13 lat.

Czekam w kolejnej przychodni, towarzyszą mi też starzy ludzie, ale już nic do mnie nie mówią. Pani Doktor ma wąsy i spóźnia się do pracy. Wchodzę, siadam. Nie widzę liter z trzeciego rzędu.
Pieczątka „okulary konieczne do pracy z komputerem”.

Mijają 2 miesiące.
 
Przystojny Pan Doktor nie może wyjść ze zdziwienia, że przy wadzie wzroku -1,75 na jedno oko dalej żyję i funkcjonuję.
 
Pff. Przecież nieźle widzę, nie wiem, o co mu chodzi. Nie każdy musi patrzeć w jakości HD.
Zakłada mi na głowę te śmieszne okulary z wymiennymi soczewkami i każe mi patrzeć na ulicę.


BANG!!!

Ostre linie na horyzoncie ciosają mi świadomość na milion części. Mój obraz świata wypada mi z rąk i ląduje przed moimi nogami jak kawał niewyraźnego mięsa. Nagle widzę twarze ludzi razem z oczami, ustami i nosami. Wiem, że kobieta idąca przede mną ma jasnobrązowe włosy, nawet widzę, jaką ma fryzurę.

Dostaję okulary na zawsze.
Jadę busem, nie umiem się skupić, wszystko jest takie wyraźne, że w końcu nic nie widzę. Z muzyką w uszach czuję się jakbym dryfowała w innej czasoprzestrzeni. Dostaję po buzi zdjęciami świata, który jest teraz w wersji błyszczącej jak ozdoby Cyganów, a nie w subtelnym macie, który towarzyszył mi przez ostatnie kilka lat.

Czy jest lepiej? No niby tak, bo moje lewe oko (którym patrzyłam na wszystko – musiało odwalać robotę też za prawe) w końcu przestanie przypominać wychudzoną, wyjechaną kobyłę, smaganą batem od rana do wieczora.
I nie lubię narzekać (no, może czasem), ale nie ukrywam, że świat został mi trochę odarty z tego niewyraźnego uroku – szczególnie o zmroku, kiedy latarnie świecą na fioletowo, a pyski przechodniów nie przyciągają mojej uwagi, chyba że są na wyciągnięcie ręki ode mnie.

Będę robić urlop od szkieł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz