poniedziałek, 11 lutego 2013

No tak. Ten dzień musiał kiedyś nadejść i nadszedł. 
Moja wewnętrzna frustracja, spowodowana upadkiem młodzieńczych marzeń, powoli się przelewa po brzegach ust i pucharu i na Boga, znowu mam upierdolone spodnie.

Założyłam sobie tego nowiutkiego bloga z niebanalnej okazji - będę sobie tutaj urządzać swoisty voyage po mojej wyboistej ścieżce zawodowej, na której nawet jezus w dzień swojego zmartwychwstania poharatałby sobie nie tylko stopy, a nawet dobre chęci i miłość bliźniego (swojej do niego, w sensie).
Nawet wybrałam sobie szablon "Podróże" na początku, ale był tak chujowy, że musiałam go zmienić na "Prosty".

Prosty szablon, proste życie, pobudka 5.50 (a tak naprawdę 5:48, bo od jakichś 3 miesięcy źle mi chodzi zegarek, a lubię mieć ten minimalny zapas czasu, chociaż i tak NIGDY, ale to NIGDY się nie spóźniam. Paranoja, bo nie cierpię czekać), zbieram szmaty z podłogi, żeby je na siebie nawlec, myję zęby i z reguły wtedy drapię się po tyłku, w tym samym czasie rzecz jasna, bo lubię rozwijać swoją podzielność uwagi, która pozwala mi na wyobrażanie sobie, jak karzę moją przełożoną, za to, że jest totalną idiotką i zamiast "w ciągu" mówi "w przeciągu" (DO CHUJA! w przeciągu się stoi i się można przeziębić, a coś się dzieje w ciągu...), w tym samym czasie, kiedy z nią rozmawiam w pracy o pierdołach. W sumie, mogłabym z nią nie rozmawiać wcale, ale moja nieumiejętność trzymania pyska na kłódkę mi na to nie pozwala. 
Po umyciu zębów biorę tę zabawną siatkę z H&M (która ma rozmiar stworzony do tego, żeby ją nosić do roboty - możecie spytać co drugą babkę, która razem ze mną podróżuje do pracy koleją), której nadruki zmieniają się w zależności od pory roku, pakuję tam prowiant na kolejny dzień survivalu, wkładam buty, zakładam kurtkę, słuchawki i idę. I tak, lubię rihannę i słucham jej często w drodze do pracy.

Ciemno jak w dupie, no bo jest zima, jak wracam jest podobnie, zabawne, czasem mam wrażenie, że moja czasoprzestrzeń zagięła się w jakiś dziwny sposób i ciągle przebywam w dupie.

Przystanek kolejki podmiejskiej o uroczej nazwie "Flirt" (no na bank, o tej porze wszyscy myślą tylko o tym, żeby poflirtować, przez te niecałe 30 min, które zabiera trasa dom - nie-dom. Okoliczności są dodatkowo niesprzyjające, bo połowa pasażerów śpi i nawet jeśli mają na sobie markowe ciuchy i dobry telefon, to z twarzą przyklejoną do szyby wyglądają jak żule pierwszego sortu) znajduje się jakieś 10 minut od mojego domu, ale, oczywiście, wychodzę za wcześnie i czekam jak debil, jest 6:17, a pociąg w łaskawości swojej nadjedzie o 6:23.

Okej, mam szczęście, jedzie. Bywa, że Koleje Śląskie dadzą dupy i pociąg gubi się w pociągowej nibylandii, gdzie pewnie świetnie się bawi z innymi opóźnionymi kolejami, a wtedy czeka mnie przyspieszony spacer na przystanek, gdzie sobie spokojnie czekam na busa. W myślach kalkuluję, który to już raz płacę za dodatkowy bilet, bo przecież mam miesięczny tylko na kolej - na szczęście, jestem hardkorem i posługując się liniami MZK, posługuję się również biletami ulgowymi, które tak naprawdę już mi nie przysługują. Tak, tak. To był najsmutniejszy, bo ostatni, dzień mojego bycia gówniarą, kiedy to z uśmiechem na mojej ślicznej buzi poprosiłam o bilet i mój uśmiech wyparował, kiedy się zorientowałam, że "ulgowy" to już tylko nic nieznaczące kłamstwo, przynajmniej w moim wypadku.

I tak wysiadam na stacji, idę z tłumem w stronę drzwi wyjściowych dworca i wyruszam w 30-minutową podróż na nogach po tym brzydkim, smutnym, niedoszłym mieście ogrodów. Mijam bezdomnych i tych trochę domnych, którzy tak naprawdę wiecznie podróżują od monopolu do monopolu, uparcie szukając czegoś w kapslach od piwa, albo w denkach butelek po wódce. Mijam młode dziewczyny o chudych nogach i ślicznych twarzach, które nie wyglądają na szczęśliwe. Kobiety w średnim wieku, w nietwarzowych czapkach i szerokich spódnicach, które nie są ładne, tylko wygodne. Mężczyzn z neseserami, którzy myślą, że robią ważne rzeczy i bez nich te ważne rzeczy zgubiły by się gdzieś, niezrealizowane, w natłoku wiadomości zewsząd.
Kojarzę ich twarze i ruchy, chociaż w ogóle ich nie znam. Wiem, gdzie przystają na papierosa i że zawsze wyciągają rękę po "Metro", gazetę bez formy i treści, której nigdy nie biorę. 
Wszyscy idziemy tak szybko, źli na pogodę, bo zimno, bo ciepło, bo śmierdzi, bo pada, bo sypie. Patrzymy pod nogi, chociaż jak byliśmy mali, to wszyscy, bez wyjątku nie mogliśmy znieść tego wiecznego "patrz pod nogi" i przyrzekaliśmy sobie, że kiedyś, gdzieś, na pewno będziemy patrzeć wszędzie, tylko nie tam.

Mój boze, a potrafi być tak pięknie, nawet w tej industrialnej okolicy, kiedy słońce wychodzi powoli, kiedy niebo jest absolutnie niebieskie.

I tak sobie myślę o tych wszystkich pierdolnikach, czując się jak Świetlicki, albo Hłasko i wnet, już za moment dobywam z torby klucze do drzwi, długi do pierwszego zamka, średni do drugiego, najmniejszy już do biura.
Wypakowuję jedzenie, ogarniam po lekku kuchnię, robię kawę, siadam przed kompem (oh, oh, na pewno znajdę coś w internecie, co pozwoli mi nie zaczynać pracy przez jeszcze kwadrans, bo i tak jestem za wcześnie) i czekam.

Na to głośne, irytujące powitanie mojej przełożonej "Czeeeść! Jak tam?"

Srak-tam. Nie twoja sprawa.

1 komentarz: