poniedziałek, 16 marca 2015

My sweet little disaster.


Koteczki, jak widzicie, wspomniałam ostatnio o cugu pisaninowym i taki chuj, nie było mnie tu od 6 dni. Troszkę się stęskniłam, więc nie będę się katować przeżyciami egzystencjalnymi, których mam od groma ostatnio, a zrobię z Wami ciasto.

Tutaj mamy przepis:


Zachwycił mnie. Bo prosty, bo mam prawie wszystkie składniki, bo na pewno mi sie uda, bo może wreszcie nauczę się robić ciasta.

To zapinajcie się, jedziemy.

1. W środę namoczyć ciecierzycę i zapomnieć o tym do czwartku. Ciecierzyca jest jak niechciane dziecko i nie ma w mojej głowie dla niej miejsca - prawie ją przypalam, bo zapomniałam o niej automatycznie, kiedy postawiłam ją na gazie. Picem nic się nie dzieje, bo przez przypadek poszłam do kuchni na moment przed.

2. W czwartek jechać na zakupy. Beztrosko kupić tylko gorzką czekoladę, bo po co kupować wszystko za jednym razem.

3. Wstać w piątek później niż zwykle, bo urlop. Bić się po głowie laciem, że nie chciało się wczoraj zrobić wszystkich zakupów. Ubrać dresy i będąc obrażoną na cały świat, jechać do 3 sklepów, bo mleko kokosowe jest najtańsze w lidlu i nie pojebało mnie, żeby płacić + 100% w tesco za to samo. A do tesco jeźdżę, bo mnie to odstresowuje.

4. Uroczyście postanowić, że najpierw blenduję ciecierzycę, a nie wszystko naraz, jak zwykle.

5. Przypomnieć sobie, że miało się najpierw zrobić masło orzechowe (robię sama, bo jest tańsze. no i olej palmowy).

6. Przeklinanie przez 10 minut.

7. Odłożenie małej ilości zblendowanej ciecierzycy na bok, do innego garnka (będzie ich z jakies milion, zanim skończę), robienie masła orzechowego.

8. Złamanie przysięgo o nieblendowaniu wszystkiego razem - pakuję WSZYSTKO do jednej miski i w momencie zdaję sobie sprawę, że była to tak wielka pomyłka, jak akt konfederacji targowickiej w 1792, podpisany przez polską szlachtę.

9. Z wiarą w sercu zaczynam miksować, bo przecież na pewno nie będzie tak źle.

10. Jest gorzej. Masa jest twarda jak cement, moje ręce brudne jak ręce cygańskich dzieci.
11. W napływie geniuszu dolewam mleko roślinne, żeby było łatwiej. Jest łatwiej, ale masa robi się lepka i nie chce się odczepiać. Ani od miskera, ani od rąk, ani od miski. Nie chce też się odczepić od foremek na babeczki, bo w trakcie robienia zapragnęłam zrobić babeczki, ale rezygnuję z pomysłu, bo jest głupi.

12. Zbieram masę, która jest wszędzie, pakuję ją do żaroodpornego naczynia, wyrównuję i pakuję do piekarnika, który grzeje się od milionów minut, bo myślałam, że się szybciej wyrobię.

13. Szukam sznura, żeby się powiesić i zostawić ten syf w kuchni, która przypomina Sarajewo.

Ale było pyszne.
Całuski!

zdjęcie: via Pinterest

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz