środa, 16 lipca 2014

I look like sex.


Godzina 6 minut 30, czyli jestem o godzinę w tyle za rezerwą z żołnierskiej piosenki.
Ale zwleczenie się z łóżka boli namacalnie i ten ból jest gdzieś w okolicach klatki piersiowej, bo kocham moją pościel miłością nieskończoną i serce mi krwawi.

Razem z moją pidżamą idziemy do ubikacji, kibelek, poważne, egzystencjalne myśli o życiu, które masz tylko z pełnym pęcherzem, spodenki znowu na swoim miejscu, spojrzenie w lustro i TAK!

Z moimi włosami w kolorze czarnego bzu (bez bzu, bo są czarne) wreszcie, wreszcie, wreszcie, można coś zrobić.
No to robię, prostownica i loki (no, życie kobiety od podstaw pozbawione jest logiki), nareszcie, mogę i wyglądam jak dziewczyna, a nie 15-letnie dziecko po zderzeniu z kosiarką.

Wiecie, tak mnie naszło, bo jest w życiu każdej z nas, taki moment, że myślisz, zmienię coś.
Daleko szukać mi się nie chciało, no to zmieniłam fryzjera.
Bo oferta na gruponie, bo taniej, bo rodzinne miasto, bo super oferta i będę już turbo śliczna.
No to idę do fryzjera, chłopie niewinne, wcale nie wyglądające na sadystę z nożycami, podaje mi termin, głos ma jakby go ktoś za wiadomą część ciała mocno ściskał, ale mówię, ok, poniedziałek może być.

No to idę w ten poniedziałek, siadam, mówię, Pan ze 2,3 cm zetnie, będzie ok, można z tyłu trochę krócej, a co, walnę sobie awangardą lekką.
I wziął nożyczki i ujął pasmo moich biednych włosów w swoje nieczyste ręce, i uwalił na dzień dobry 5 cm.

“Mój Boże, już za późno”, pomyślałam i przysięgam, to boże było z dużej litery, z głębi mojego niewierzącego serca.

Pierwszy, pierwszy raz w życiu powiedziałam, że mi się nie podoba.
Nie podoba as fuck, i w ogóle co to ma być. I co teraz. Przecież z takimi włosami to ja wypadam z matrymonialnego obiegu co najmniej na zawsze (albo aż odrosną).

Płacz, zgrzytanie zębów, no i spięte włosy przez 1,5 miesiąca, co owszem wygodne, fajnie, do twarzy, ale codziennie?

Mija 1,5 miesiąca.
Pani fryzjerka (świetna, prześwietna) też nie może uwierzyć w to, co mi zrobił.
Tak, powinien iść do więzienia dla chybionych fryzjerów.
Śmieje się, ale mówi, że dam radę, wyprowadzimy to. No to ufam.

Jest ok. Krócej, ale ok, mam jakiś kształt na głowie, jestem gotowa się jej oświadczyć, leje deszcz za oknem jak z cebra, mówię do zobaczenia, biegnę do auta i myślę, że za jednym ciosem pójdę i zafarbuję włosy.
Farba kupiona, mroźne cappuccino brzmi dobrze, napiłabym się, bo lubię chłodną kawę, no to farbę też wzięłam, a co.

Nakładam na łeb, czekam.
Auć. Piecze, trochę, jakbym kładła blond i by się utleniało. Koncentruję pozytywną energię na łebku i czekam.
Czekam.

Rude u góry, ciemne końcówki.

WTF, POWAŻNIE???

Ręce mi drżą, jak wciągam krótkie spodenki i sweter, chwytam kluczyki, zaraz jestem w nocnym TESCO, niech je niebiosa pobłogosławią, jest 22:00.
Pędem wbiegam, lecę na farby, chwytam Ciemny brąz, on pokryje wszystko.

Drugie farbowanie w ciągu godziny, głowa mnie boli, oczy szczypią, śmierdzi niemiłosiernie, wanna upierdolona tak, jakbym mordowała kogoś drugi raz tego wieczoru, a zamiast krwi miał sos pieczeniowy ciemny.

Ale wyszło.

Kocham się najbardziej na świecie.



zdjęcie: via Pinterest

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz